HOLENDERSKA NIEDZIELA
Dziś w niedzielę wybrałem się rowerem po Szczecinie. Niby po moim mieście, ale w rejony, które są dla mnie nowe. To znaczy nowe rowerowo, bo autem bylem tam setki razy: Na prawobrzeże. Najpierw na Jana z Kolna czyli podnóże Wałów Chrobrego. Samochodów jak to w niedzielę mało. Fajnie się więc jechało. Miejsce znam więc się nie zatrzymałem tylko wdrapałem się od razu na most. i nie mogłem sobie odmówić zrobienia zdjęcia w miejscu, które nigdy mi się nie znudzi. Wjazd na lewobrzeżną część Szczecina.

Widok na Wały Chrobrego © davidbaluch
Po chwili ruszyłem dalej i to co najbardziej zapamiętałem to zapach kakao na wysokości portu. Często tam czuć ten zapach. Nie wiem skąd, ale nabrałem taką ochotę na kakao, że prześladowało mnie to do końca wycieczki. W domu okazało się, że mam jeszcze kakao na jeden raz. Zrobiłem sobie zanim prysznic zdążyłem wziąć. Tym bardziej, że w drodze powrotnej ten zapach też mnie atakował.
Po przejechaniu około 10 km wzdłuż wody, to jest Odry i jej rozlewisk dojechałem do obranego dziś celu. Marina nad jeziorem Dąbie.

Merida nad jeziorem Dąbskim © davidbaluch
No i powrót. Tu Holandię odczułem najbardziej. Woda towarzyszyła mi cały czas, ale było coś jeszcze. Fajnie się jechało w pierwszą stronę, ale dlaczego to okazało się przy powrocie. Wiatr wiał tak mocno w twarz, że prędkość moja ledwo przekraczała 12 km/h. Pocieszałem się, że jadący przede mną bardziej profesjonalnie wyglądający kolarz nic, a nic się ode mnie nie oddalał. Dotelepaliśmy się jak dwie zmory jakieś na most czyli Trasę Zamkową. I tam ujrzałem dwa piękne widoki. Pierwszy to mural na ścianie jednego z budynków. Duży na kilka, lub kilkanaście metrów. Tak naprawdę prawie dla nikogo niewidoczny. Dla tych kilku rowerzystów? Spodobał mi się. Musiałem go sfotografować. Czy ktoś wie co on oznacza?. Tak ogromną pracę ktoś wykonał... Musi mieć jakiś sens.

Mural przy Odrze © davidbaluch
A po chwili odwróciłem się i widok nieba nad Trasą Zamkową również nie pozwolił na odłożenie aparatu.
Słońce wyszło tylko na chwilę, ale tak dawno go nie widziałem i tak ładnie się zaprezentowało, że nie sposób było odmówić mu uwiecznienia. I do tego ten ptak...

Niebo nad Szczecinem © davidbaluch
Potem wjechałem do "mojego" Szczecina. (Dla tych co nie wiedzą:Szczecin dzieli się na prawobrzeżny i lewobrzeżny). Pojechałem zasadniczo w stronę domu, ale po drodze zahaczyłem o Domek Grabarza. A co to takiego? Niedaleko Wałów Chrobrego jest zabytkowy domek, nie wszystkim też Szczecinianom znany. Dom grabarza. Tajemniczo brzmiącą nazwę domku nadali mieszkańcy miasta. Jednak tak naprawdę zamieszkiwał go cmentarny ogrodnik. Chatka została wybudowana w 1928 roku, ale tereny, na których stoi, sięgają czasów prześladowań Hugenotów. W 1721 roku ówczesny król pruski, Fryderyk Wilhelm, zezwolił grupie Francuzów na założenie w Szczecinie kolonii francuskiej. Otrzymała ona pewne przywileje: pozwolenie na zorganizowanie własnej gminy kościelnej. Od 1722 do 1945 roku w reformowanej gminie pracowało 18 pastorów. Francuzi mogli również budować domy i zakładać manufaktury. Król zachęcał wręcz do rozwijania handlu i usług. Hugenoci przybywali licznie na Pomorze również z innego powodu: tutaj zwolnieni byli od podatków. W 1722 roku zarząd kolonii francuskiej zwrócił się do króla Prus o przyznanie terenu na cmentarz przy dawnej Franzoesische Strasse, dziś przy ulicy Storrady.
Cmentarz francuski istniał do wiosny 1945 roku, kiedy został zniszczony podczas bombardowań alianckich. Nic nie zostało również z kaplicy cmentarnej, ale zachował się drewniany domek dozorcy cmentarnego, który w 2007 roku został wpisany do rejestru zabytków. Dziś jest tu tylko park.

Dom Grabarza © davidbaluch
No i koniec końców dojechałem do domu. A to co miało być na koniec. Z czym mi się Holandia kojarzy. Nie, nie .. Nie z czerwonymi latarniami. Jak już tyle wody zobaczyłem i tyle wiatrów przeciwnych przemogłem. Jak poczułem się jak w Holandii, to jako wisienka na torcie musiało być coś ekstra. Po powrocie zabrałem moją małżonkę i mojego szkraba trzyletniego do holenderskiej naleśnikarni. I połowę królestwa temu, kto potrafi wymówić ich nazwę: PANNENKOEKEN. Holenderskie naleśniki pieczone w piecu, a nie na patelni. Pyszne, przepyszne, nie do zrobienia w domu (próbowałem, to jednak nie to co z holenderskiego pieca).No więc: i niedziela świetna i Kacper szczęśliwy, i żona najedzona. I ja tam bylem i pannen.. coś tam jadłem... Normalnie Holandia :-)

Kawałek Holandii w Szczecinie.Synek i Małżonka © davidbaluch