Wpisy archiwalne w miesiącu

Marzec, 2017

Dystans całkowity:71.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:05:15
Średnia prędkość:13.52 km/h
Maksymalna prędkość:30.00 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:23.67 km i 1h 45m
Więcej statystyk

Samotnie do Ueckermunde czyli nacieszyć się niemiecką wiosną.

Wtorek, 28 marca 2017 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Piękny wtorek. Piękna wiosenna pogoda. Wolny dzień w pracy. Kacper w szkole. No to co robić? Oczywiście rower!
Pakuje rower do auta i jadę za Dobieszczyn, bo mam ochotę pojeździć po Niemczech, ale nie ma chyba nudniejszej trasy niż dojazd pod granicę w okolicy Dobieszczyna. No więc zostawiam auto przy drodze i jadę przez knieję. Po trzech kilometrach wjeżdżam do Niemiec piękną asfaltową drogą rowerową. Jestem w okolicy Rieth. Tu się oddycha... :-)
Na granicy przed Rieth © davidbaluch
Jadę dalej i podziwiam te zadbane obejścia i domki. To zawsze mnie zachwyca w Niemczech. Ludzie mili, kiwają głowami, pozdrawiają. Do tego ta pogoda cudna. Ostatnio na czyimś blogu zobaczyłem, że w Rieth jest coś jakby pływający dom. No to jadę zobaczyć. I faktycznie. Na przystani stoi piękna arka. Drewniana. W środku przez duże okna widać zwyczajne domowe meble - szafki, stół, krzesła. Wieczorem można zapewne piękne zachody słońca oglądać. Nietuzinkowy pomysł. Dom na wodzie. Od razu przypomniała mi się książka jednego z moich ulubionych autorów Williama Whartona "Dom na Sekwanie". Chciałoby się tu mieszkać.
Dom na wodzie © davidbaluch
Jadę dalej, bo droga daleka. Dziś moim celem jest Ueckermunde. Jadę wzdłuż zalewu. Mijam ulubiony imbiss jeszcze niestety zamknięty. Nie będzie więc postoju w stałym miejscu. Jeszcze miesiąc. "Inselblick" otwarty będzie dopiero od maja. Mijam więc zamkniętą bramę i pedałuję mijając znane mi tereny. Szkoda, że dziś sam, ale niestety Agnieszka w pracy, a Kacper w szkole. Mimo to jest przyjemnie. Mało tylko rowerzystów. No, ale środek tygodnia.. marzec. Normalne raczej. W pewnej chwili na ścianie domu rybaka zauważam nowy zdaje mi się malunek. Chyba nie było go w zeszłym roku. A może nie zauważyłem? Bardzo mi się pejzaż spodobał, więc zsiadam z siodełka i uwieczniam to dzieło sztuki. Naprawdę bardzo nastrojowy malunek.
Mural w Rieth © davidbaluch
Po chwili zanurzam się w las i urokliwą drogą rowerową wijącą się pomiędzy drzewami jadę w stronę Warsin, a następnie ponownie wzdłuż zalewu kieruję się do Ueckermunde przez Bellin. Nie pamiętam już w którym miejscu, ale w okolicy Bellin na stacji benzynowej zauważam sympatycznego Trabanta. Jak mało tych aut już u nas zostało. Tu, w byłych DDR-ach jest ich jeszcze troszkę i co niektórzy, chyba z sentymentu używają ich do codziennej jazdy. Ten był naprawdę wesoły. Zadbany i śmieszny.
Trabi © davidbaluch
W końcu docieram na plażę w Ueckermunde. Rozkładam się na plażowej ławce, wyciągam jedzenie, picie i robię sobie błogą przerwę. Plaża jest w  zasadzie pusta poza jedną starszą Niemką z ujadającym psem i parą  z dzieckiem leżących w strojach kąpielowych za parawanem na piasku jakby to lipiec był. To prawda, że dziś pogoda rozpieszcza. Jest chyba około 18 stopni, a w słońcu na pewno ponad 20. Poza tymi ludźmi plaża po horyzont pusta. Ale cudowne uczucie. Naprawdę czuć już wiosnę.Choć dzień później będzie padało i zrobi się szaro i buro, to dziś prawdziwy przedsmak lata. Jest tak wspaniale, że nie chce się jechać dalej.
Ja na plaży w Ueckermunde © davidbaluch
Postanowiłem pojechać zobaczyć co się dzieje na rynku. Na rynku życie kwitło. Pootwierane kafejki, lodziarnie, ludzie w barach sączący piwo lub jedzący obiad. Kolorowo, pięknie. Uwielbiam te miasto. Jest takie kolorowe i uśmiechnięte. Przeciwieństwo naszej na przykład nadzalewowej Trzebieży, która jedynie może oprócz kompleksu na plaży z wątpliwej jednak  urody barami nie oferuje turystom zupełnie nic. Szaro i brzydko. Takie małe Ueckermunde, a jakże przyjemnie mija w nim czas.
Ueckermunde © davidbaluch
Ueckermunde - lodziarnia © davidbaluch
Ueckermunde - kwiaciarnia © davidbaluch
W wyśmienitym humorze po estetycznych miłych wrażeniach opuszczam to przesympatyczne miasto i jadę w kierunku Eggesin. Podoba mi się tutaj to, że praktycznie wszędzie są drogi dla rowerów. A jeszcze bardziej to, że gdy dróg nie ma,  a jest tylko chodnik i to niezbyt szeroki to dopuszcza się ruch rowerów po chodniku. Można? Można. Kwestia kultury i wzajemnego szacunku. Już widzę jakie epitety z obu stron leciałyby w moim ojczystym kraju, gdyby rowerzysta i pieszy mieli minąć się na metrowym chodniku. Po tych przemyśleniach jadę dalej. W Eggesin robię krótki, zaplanowany postój przy sklepie NORMA. Zakupuję dla mojego Kacpra misie Haribo i czekoladę Schogotten mleczną. Jedyne słodycze jakie uznaje. Ogólnie rzadki okaz z tego mojego synka. Nie lubi słodyczy oprócz tych dwóch wyżej wymienionych. Oprócz tego kupuję moje ulubione serki Harzkase, niemiecki przysmak o którym już kiedyś pisałem (Przyrządza się je z oliwą, i cebulą. Ja dodaję jeszcze ostrą paprykę. Świetna zakąska do piwa).
Po zaopatrzeniu ruszam dalej i wkrótce osiągam Ahlbeck, które wita mnie pięknym muralem na  ścianie jakiejś rozdzielni. To też niemiecka specjalność.
Mural w Ahlbeck © davidbaluch
Bocian zupełnie jak polski. Zaczynam nabierać podejrzeń, że bociany to nie tylko polskie ptaki jak mi to wmawiano od dziecka. A jak w Afryce małe czarne dzieci na widok bocianów w październiku krzyczą : "bociany wróciły do domu!"? Wolę o tym nie myśleć. Bocian jest nasz i koniec. A Kopernik była kobietą!
Jadę już coraz bardziej oklapnięty z sił w kierunku Rieth. Niby tylko 50 km, ale po zimie w większości przechorowanej i przesiedzianej nawet taki dystans zaczynam czuć. Jadę więc koło za kołem i w samym Rieth, a więc już tylko kilka kilometrów od końca trasy przysiadam sobie na ławeczce przy małym starym budyneczku z napisem Heimatstube. Słowo Heimatstube to ogólna nazwa popularnych obiektów w wielu niemieckich miejscowościach, a mianowicie małego muzeum związanego z historią danej miejscowości. Znajdują się tam stare znaleziska z danego regionu, dokumenty i tym podobne. Przez okno zobaczyłem jakieś stare garnki, ale niestety budyneczek, który jest naprawdę mikroskopijny był zamknięty. Przypuszczam, że do środka można zajrzeć przy jakichś specjalnych okazjach wiejskich. Może jakichś festynów. Mi przydał się jako punkt na odpoczynek. Ostatni już.
Heimatstube © davidbaluch
Nieśpiesznie ruszyłem w kierunku granicy. Ostatnia dziś rzecz przykuła jeszcze moją uwagę. Stary, bardzo stary budynek z napisami nakładającymi się na siebie. Jeden bardzo zwyczajny "Backerei" czyli piekarnia, ale drugi, który przebijał się na zewnątrz "Kolonialwaren" czyli towary kolonialne nie jest już tak często spotykany. Kiedy minęły te czasy gdy do Europy sprowadzano do takich sklepów towary z Afryki lub Ameryki, z dawnych zamorskich kolonii. Był to tytoń, kawa, herbata, ryż, przyprawy... Dziś pojęcie "towary kolonialne" odchodzi w  zapomnienie, a tu taki duch przeszłości wyłonił się po może 100 latach, albo i jeszcze dłużej. Swoją drogą niezłe farby mieli, że do dziś bez trudu przeczytać można oba napisy. Sam budynek popada w ruinę, aczkolwiek wydaje się zamieszkały.
Towary kolonialne © davidbaluch
Wycieczki nadszedł koniec i z prawdziwą przyjemnością 4 kilometry dalej przesiadłem się do auta i pomknąłem do mojego Kacpra wręczyć mu gumisie i czekoladę. Zmęczony, ale naładowany endorfinami mogę w środę ruszać do pracy.

Dla chętnych mapka

Miejska dżungla czyli jak jeździć z 6-latkiem

Niedziela, 12 marca 2017 · Komentarze(5)
Tylko 10 km, ale jak a mojego 6 letniego synka to dosyć sporo, tym bardziej, że zimą nie jeździł w ogóle. Dziś zauważyłem, że pierwsze jazdy wiosenne po dużym mieście jakim jest Szczecin są szalenie niebezpieczne. Nie chodzi mi o mnie. Ale po zimie ludzie zapominają, że istnieje coś takiego jak rower i drogi rowerowe w środku miasta traktowane są jako pełnoprawne chodniki. Nie chodzi nawet o to, że idą czasem (rozumiem, że wózkiem łatwiej się jedzie DDR-ka niż po polbruku), ale kompletnie nie zwracają uwagi na to, że może pojawić się rower. Kiedyś w Szwecji zostałem zwyzywany (tak, zwyzywany) przez rowerzystkę, kiedy nieświadom przestępstwa jakie popełniam zacząłem maszerować drogą dla rowerów. Tamtejsza  polska tubylczyni uświadomiła mnie, że to tak jakbym w Polsce sobie jezdnią szedł i dziwił się, że kierowcy wygrażają mi pięściami. Taka kultura. A u nas masakra. Dzwonić za mało, nie reagują. Kacper i tak boi się dzwonić, bo ma respekt do dorosłych osób, więc drę się co chwila, że  z drogi na chodnik. Spojrzenia ludzi były jasne: Co te rowery tutaj robią??? przecież sezon zacznie się z początkiem wakacji a skończy 1 września. Poza tym czasem - ROWERY DO PIWNIC ! PIESI NA DDR-y!!!. (Nie żart, tak kiedyś mi kolega  z pracy zakomunikował, że koniec sezonu jak chował rowery "na zimę" na początku września, bo wakacje się skończyły). Normalnie w pewnym momencie miałem w sobie agresję, jak burak w aucie zajechał nam drogę wyjeżdżając z podporządkowanej i nawet nie spojrzał. Kacper hamuje ostro, ja hamuję, a reakcja kierowcy? Uśmiech drwiący. Jakbym miał kamień w ręku to rzuciłbym w buraka, przysięgam. No więc ja sam nie zwracałbym może aż takiej uwagi, ale jadę z moim 6-letnim Skarbem, który nie umie tak lawirować pomiędzy pieszymi jak ja.
W każdym razie dojechaliśmy do Parku Kasprowicza, a tam Kacper chciał trochę pobawić się na siłowni pod chmurką. Pięknie było, Tak wiosennie. Takie dni, które zostają w pamięci. Zawsze pierwsze dni wiosny takie są... Magiczne.Potem powrót pod górę ul. Przyjaciół Żołnierza. Już całkiem niedaleko domu postój na fast-fooda. A co tam. Pedałował 10 km to i Mc Donald's nie zaszkodzi. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba dziecku. Tata, rower, wiosna i hamburger z frytkami. Ot, taka rowerowa niedziela. 
No to i ze trzy zdjęcia takie zwykłe z przejażdżki rodzinnej. 
Szczecin, ul. Przjaciół Żołnierza © davidbaluch
Siłownia pod chmurką w Parku Kasprowicza © davidbaluch
W Mc Donald's © davidbaluch

Powrót z zaświatów

Czwartek, 9 marca 2017 · Komentarze(6)
100 lat mnie tu nie było. A co najmniej kilka miesięcy. Po części brak czasu, po części choroba. Nie żebym w ogóle nie jeździł, ale mało. Korciło mnie. Nie zawsze mogłem. Patrzałem tęsknym okiem na rower. Jednak życie nie zawsze pozwala na to co się chce. Dziś po dłuższej przerwie wybraliśmy się z Kacprem na wycieczkę. Troszkę osłabiony byłem po chorobie, ale jedziemy. Jak cudownie poczuć znowu pedały pod butami i wiatr we włosach. Kacper zapowiedział, że da radę wspiąć się na samą górę Szczecina czyli na Warszewo. No więc dziś takie przywitanie  ponowne z bikestatsem i mam nadzieję, że już pójdzie. Wycieczka sprawiła nam obu ogromna frajdę. Tata i synek, synek i tata... Rowery odświeżone i chyba damy radę..  :-)
I dwa zdjęcia Kacpra z dzisiejszego dnia. Tak na przywitanie.

Jedziemy pod górę ulicą Warcisława © davidbaluch  
Czemu pędzę wciąż przed siebie © davidbaluch