Wpisy archiwalne w kategorii

Po Niemczech

Dystans całkowity:1192.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:77:58
Średnia prędkość:15.29 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma kalorii:3650 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:39.75 km i 2h 35m
Więcej statystyk

Na fiszbułę do Ueckermünde.. z Agą

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · Komentarze(7)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Oj jak dawno mnie tu nie było. Nie, żebym nie jeździł, ale jakiś taki okres przyszedł, że pisać się nie chciało ani nawet zaglądać tu. A i wycieczki krótkie raczej. Ale wczoraj Kubę i Janusza z bikestatsa spotkałem na spacerze z moim synkiem i przypomniałem sobie o bikeblogu. Zajrzałem wczoraj i dzisiaj i jakoś tak naszła mnie ochota poczytać coś znowu i napisać co nieco. W sierpniu korzystając w z wolnego dnia pojechaliśmy sobie z Agnieszką na naszą ulubioną fiszbułę do Ueckermünde. Wycieczka wyniosła równo 50 km i była jedną z przyjemniejszych w ostatnim czasie. Do Niemiec wjechaliśmy jednym z naszych ulubionych przejść w Rieth. W planie mieliśmy postój na piwo w Imbisie z pięknym widokiem (ci co tam jeżdżą wiedzą o czym piszę), ale niestety okazało się, że zamknięty. Zupełnie zapomniałem, że w dni robocze jest nieczynny, a w DE 15 sierpnia to zwykły dzień roboczy. Z nosami na kwintę (szczególnie Aga) pojechaliśmy więc przez Bellin (nie mylić z Berlinem :-)  ) do Ueckermünde. Tym razem ominęliśmy plażę i pojechaliśmy najpierw na piwko do parku (jak fajnie, że tam można!!), a potem w nasze ulubione gastronomiczne miejsce czyli na kuter z Fischbrötschen czyli właśnie fiszbułą naszą ukochaną. Kuter nas nie zawiódł i był otwarty. Buła jak zawsze bardzo mniam. Ryba nie mieści się w bułce, ale reklamacji z tego powodu nie składaliśmy. 
Z pełnymi brzuchami pojechaliśmy tym razem przez Eggesin w drogę powrotną. Nie spiesząc się, powoli, noga za nogą, dotarliśmy w końcu ponownie do Rieth i hyc, przeskoczyliśmy na druga stronę. Nieopodal Warnołęki czekało nasze auto, którym wróciliśmy do swoich domów. Bardzo fajne 50 kilometrów podczas których ponownie zapomnieliśmy o wszystkich problemach i przenieśliśmy się w baśniowy świat rowerów. Aga, kiedy powtórka? :-)
Malownicza droga z Rieth do Bellin © davidbaluch  
Fiszbuła na kutrze - Dawid © davidbaluch
Fiszbuła na kutrze - Aga © davidbaluch


Do Löcknitz we dwoje

Poniedziałek, 10 kwietnia 2017 · Komentarze(8)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Poniedziałek 10 kwietnia to jak się potem okazało ostatni ciepły dzień w ostatnim czasie. Co najlepsze i ja i Agnieszka mamy wolny dzień od pracy. Umówiliśmy się więc, że spotykamy się na Głębokim i robimy mały trip do Niemiec. No więc Aga dojechała z Polic autobusem i ruszyliśmy z rozmachem. 10 minut po starcie już byliśmy w Dobrej. Świetne tempo, nie? No może dlatego, że dwa leniuszki wsiadły jeszcze do autobusu 121 i przemieściliśmy się do Dobrej autobusem. Ale wycieczka rowerowa... :-D Aga przejechała już ze 25 kilometrów, ale na razie autobusami. No cóż, nie lubimy nudnych, tych samych odcinków z dużym natężeniem ruchu. Z Dobrej wyruszamy już jak należy. Pedałujemy w kierunku Blenkensee. Trochę wieje, ale jest cudnie. Słonko świeci. W samym Blankensee jakaś pani pozdrawia nas po polsku. Jest pusto i cicho. Jedziemy dalej przez Boock. Z rzadka tylko mija nas jakieś auto, a my niezmiennie podziwiamy czyściutkie, śliczne niemieckie obejścia.
Kierujemy się w stronę Löcknitz. To już nasza tradycja. Sklep Netto, zakup piwka i postój na "naszej" ławeczce nad jeziorem. No więc postój robimy pod sklepem, zakupuję po piwie, do tego frykadelki i za chwilę błogi postój w ciszy i spokoju. Patrzymy na wodę. Który to już raz tu jesteśmy? Po piwie jechać się nie chce, ale zaczyna się chmurzyć i obawa przed deszczem wygania nas dalej. Zresztą po południu mamy jeszcze inne zajęcia, więc czas też nie jest nieograniczony. Dalej jedziemy już w stronę Lubieszyna. Droga faluje raz w górę, raz w dół, wiatr też wieje coraz mocniej. Wjeżdżamy do Polski i szara rzeczywistość czyli ruchliwa DK nr 10 i brak choćby pobocza nie mówiąc już o jakiejś drodze rowerowej. W towarzystwie TIRów i innych aut gęsiego docieramy do Dołuj i odbijamy na Redlice. Tu można już jechać swobodnie. Zrobiło się zimno. Nadchodzi zapowiadana zmiana pogody. Mijamy bocianie gniazdo z lokatorami i docieramy do Bezrzecza. Tutaj znowu jazda do spółki z samochodami wyprzedzającymi na żyletkę. Jedyny plus, że grzejemy Koralową i Modrą cały czas w dół. Mijamy Azoty Arena i wkrótce na skrzyżowaniu Arkońskiej z Wojska Polskiego rozstajemy się. Aga rzuca na pożegnanie "ciao!!" i rozjeżdżamy się w swoich kierunkach. Ona do Polic, ja do siebie. Dzień udany, jeszcze słoneczny. Kolejna świetna wycieczka we dwoje za nami.

Ja i Agnieszka w Löcknitz © davidbaluch  

Samotnie do Ueckermunde czyli nacieszyć się niemiecką wiosną.

Wtorek, 28 marca 2017 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Piękny wtorek. Piękna wiosenna pogoda. Wolny dzień w pracy. Kacper w szkole. No to co robić? Oczywiście rower!
Pakuje rower do auta i jadę za Dobieszczyn, bo mam ochotę pojeździć po Niemczech, ale nie ma chyba nudniejszej trasy niż dojazd pod granicę w okolicy Dobieszczyna. No więc zostawiam auto przy drodze i jadę przez knieję. Po trzech kilometrach wjeżdżam do Niemiec piękną asfaltową drogą rowerową. Jestem w okolicy Rieth. Tu się oddycha... :-)
Na granicy przed Rieth © davidbaluch
Jadę dalej i podziwiam te zadbane obejścia i domki. To zawsze mnie zachwyca w Niemczech. Ludzie mili, kiwają głowami, pozdrawiają. Do tego ta pogoda cudna. Ostatnio na czyimś blogu zobaczyłem, że w Rieth jest coś jakby pływający dom. No to jadę zobaczyć. I faktycznie. Na przystani stoi piękna arka. Drewniana. W środku przez duże okna widać zwyczajne domowe meble - szafki, stół, krzesła. Wieczorem można zapewne piękne zachody słońca oglądać. Nietuzinkowy pomysł. Dom na wodzie. Od razu przypomniała mi się książka jednego z moich ulubionych autorów Williama Whartona "Dom na Sekwanie". Chciałoby się tu mieszkać.
Dom na wodzie © davidbaluch
Jadę dalej, bo droga daleka. Dziś moim celem jest Ueckermunde. Jadę wzdłuż zalewu. Mijam ulubiony imbiss jeszcze niestety zamknięty. Nie będzie więc postoju w stałym miejscu. Jeszcze miesiąc. "Inselblick" otwarty będzie dopiero od maja. Mijam więc zamkniętą bramę i pedałuję mijając znane mi tereny. Szkoda, że dziś sam, ale niestety Agnieszka w pracy, a Kacper w szkole. Mimo to jest przyjemnie. Mało tylko rowerzystów. No, ale środek tygodnia.. marzec. Normalne raczej. W pewnej chwili na ścianie domu rybaka zauważam nowy zdaje mi się malunek. Chyba nie było go w zeszłym roku. A może nie zauważyłem? Bardzo mi się pejzaż spodobał, więc zsiadam z siodełka i uwieczniam to dzieło sztuki. Naprawdę bardzo nastrojowy malunek.
Mural w Rieth © davidbaluch
Po chwili zanurzam się w las i urokliwą drogą rowerową wijącą się pomiędzy drzewami jadę w stronę Warsin, a następnie ponownie wzdłuż zalewu kieruję się do Ueckermunde przez Bellin. Nie pamiętam już w którym miejscu, ale w okolicy Bellin na stacji benzynowej zauważam sympatycznego Trabanta. Jak mało tych aut już u nas zostało. Tu, w byłych DDR-ach jest ich jeszcze troszkę i co niektórzy, chyba z sentymentu używają ich do codziennej jazdy. Ten był naprawdę wesoły. Zadbany i śmieszny.
Trabi © davidbaluch
W końcu docieram na plażę w Ueckermunde. Rozkładam się na plażowej ławce, wyciągam jedzenie, picie i robię sobie błogą przerwę. Plaża jest w  zasadzie pusta poza jedną starszą Niemką z ujadającym psem i parą  z dzieckiem leżących w strojach kąpielowych za parawanem na piasku jakby to lipiec był. To prawda, że dziś pogoda rozpieszcza. Jest chyba około 18 stopni, a w słońcu na pewno ponad 20. Poza tymi ludźmi plaża po horyzont pusta. Ale cudowne uczucie. Naprawdę czuć już wiosnę.Choć dzień później będzie padało i zrobi się szaro i buro, to dziś prawdziwy przedsmak lata. Jest tak wspaniale, że nie chce się jechać dalej.
Ja na plaży w Ueckermunde © davidbaluch
Postanowiłem pojechać zobaczyć co się dzieje na rynku. Na rynku życie kwitło. Pootwierane kafejki, lodziarnie, ludzie w barach sączący piwo lub jedzący obiad. Kolorowo, pięknie. Uwielbiam te miasto. Jest takie kolorowe i uśmiechnięte. Przeciwieństwo naszej na przykład nadzalewowej Trzebieży, która jedynie może oprócz kompleksu na plaży z wątpliwej jednak  urody barami nie oferuje turystom zupełnie nic. Szaro i brzydko. Takie małe Ueckermunde, a jakże przyjemnie mija w nim czas.
Ueckermunde © davidbaluch
Ueckermunde - lodziarnia © davidbaluch
Ueckermunde - kwiaciarnia © davidbaluch
W wyśmienitym humorze po estetycznych miłych wrażeniach opuszczam to przesympatyczne miasto i jadę w kierunku Eggesin. Podoba mi się tutaj to, że praktycznie wszędzie są drogi dla rowerów. A jeszcze bardziej to, że gdy dróg nie ma,  a jest tylko chodnik i to niezbyt szeroki to dopuszcza się ruch rowerów po chodniku. Można? Można. Kwestia kultury i wzajemnego szacunku. Już widzę jakie epitety z obu stron leciałyby w moim ojczystym kraju, gdyby rowerzysta i pieszy mieli minąć się na metrowym chodniku. Po tych przemyśleniach jadę dalej. W Eggesin robię krótki, zaplanowany postój przy sklepie NORMA. Zakupuję dla mojego Kacpra misie Haribo i czekoladę Schogotten mleczną. Jedyne słodycze jakie uznaje. Ogólnie rzadki okaz z tego mojego synka. Nie lubi słodyczy oprócz tych dwóch wyżej wymienionych. Oprócz tego kupuję moje ulubione serki Harzkase, niemiecki przysmak o którym już kiedyś pisałem (Przyrządza się je z oliwą, i cebulą. Ja dodaję jeszcze ostrą paprykę. Świetna zakąska do piwa).
Po zaopatrzeniu ruszam dalej i wkrótce osiągam Ahlbeck, które wita mnie pięknym muralem na  ścianie jakiejś rozdzielni. To też niemiecka specjalność.
Mural w Ahlbeck © davidbaluch
Bocian zupełnie jak polski. Zaczynam nabierać podejrzeń, że bociany to nie tylko polskie ptaki jak mi to wmawiano od dziecka. A jak w Afryce małe czarne dzieci na widok bocianów w październiku krzyczą : "bociany wróciły do domu!"? Wolę o tym nie myśleć. Bocian jest nasz i koniec. A Kopernik była kobietą!
Jadę już coraz bardziej oklapnięty z sił w kierunku Rieth. Niby tylko 50 km, ale po zimie w większości przechorowanej i przesiedzianej nawet taki dystans zaczynam czuć. Jadę więc koło za kołem i w samym Rieth, a więc już tylko kilka kilometrów od końca trasy przysiadam sobie na ławeczce przy małym starym budyneczku z napisem Heimatstube. Słowo Heimatstube to ogólna nazwa popularnych obiektów w wielu niemieckich miejscowościach, a mianowicie małego muzeum związanego z historią danej miejscowości. Znajdują się tam stare znaleziska z danego regionu, dokumenty i tym podobne. Przez okno zobaczyłem jakieś stare garnki, ale niestety budyneczek, który jest naprawdę mikroskopijny był zamknięty. Przypuszczam, że do środka można zajrzeć przy jakichś specjalnych okazjach wiejskich. Może jakichś festynów. Mi przydał się jako punkt na odpoczynek. Ostatni już.
Heimatstube © davidbaluch
Nieśpiesznie ruszyłem w kierunku granicy. Ostatnia dziś rzecz przykuła jeszcze moją uwagę. Stary, bardzo stary budynek z napisami nakładającymi się na siebie. Jeden bardzo zwyczajny "Backerei" czyli piekarnia, ale drugi, który przebijał się na zewnątrz "Kolonialwaren" czyli towary kolonialne nie jest już tak często spotykany. Kiedy minęły te czasy gdy do Europy sprowadzano do takich sklepów towary z Afryki lub Ameryki, z dawnych zamorskich kolonii. Był to tytoń, kawa, herbata, ryż, przyprawy... Dziś pojęcie "towary kolonialne" odchodzi w  zapomnienie, a tu taki duch przeszłości wyłonił się po może 100 latach, albo i jeszcze dłużej. Swoją drogą niezłe farby mieli, że do dziś bez trudu przeczytać można oba napisy. Sam budynek popada w ruinę, aczkolwiek wydaje się zamieszkały.
Towary kolonialne © davidbaluch
Wycieczki nadszedł koniec i z prawdziwą przyjemnością 4 kilometry dalej przesiadłem się do auta i pomknąłem do mojego Kacpra wręczyć mu gumisie i czekoladę. Zmęczony, ale naładowany endorfinami mogę w środę ruszać do pracy.

Dla chętnych mapka

Brandenburgia czyli cudowny poniedziałek

Wtorek, 20 września 2016 · Komentarze(11)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Nie ma nic piękniejszego niż obudzić się w poniedziałkowy poranek ze świadomością, że wolny dzień dzisiaj, a w perspektywie świetna wycieczka rowerowa w uroczym towarzystwie. Wstałem dość wcześnie, jak to ja, bo po 5.00 rano. Po 7.00 poszedłem po świeże bułki i zrobiłem kanapki z kurczakiem upieczonym przeze mnie dzień wcześniej. Po 8.00 do Szczecina dotarła Agnieszka ze swoim rowerem ukochanym. I zapakowaliśmy mój i jej do mojego auta. Kierunek Niemcy. Ale najpierw zakup dętek po drodze, bo ostatnio wszystkie wyszły, a jakoś po ostatniej czarnej serii kiedy jedna pękła mi nawet gdy rower spokojnie stał  w domu nie mam odwagi wypuszczać się na niemieckie szlaki bez co najmniej jednego zapasu w sakwie. Wszystko idzie sprawnie. O 8.50 jesteśmy już po zakupach i jedziemy na granicę. Dziś start w Brüssow. Miejscowość w Brandenburgii około 40 km od mojego domu. Tym sposobem o 9.30 jesteśmy na starcie. Parkujemy na marktplatzu i robimy sobie z mini-statywu wspólne zdjęcie przed startem.
Na rynku w Brüssow © davidbaluch
No to ruszyliśmy. Chłodno trochę, ale w końcu wrzesień. Jedziemy prostą drogą w kierunku odległego o 20 km Prenzlau. Kilometry szybko nam umykają. W pewnym momencie w jednej ze wsi - Kleptow - zauważamy szyld, że jest tu farma reniferów. Skręcamy więc zaciekawieni. Mijamy nawet znak spotykany w Skandynawii "uwaga renifery". Niestety renifery są zamknięte w zagrodzie i są tak daleko, że ledwo je widzimy. No ale są. Dla zainteresowanych - Można je oglądać latem płacąc za wstęp. We wrześniu było już nieczynne. Zresztą chyba nie bylibyśmy zainteresowani. Jedziemy dalej. Prenzlau zbliża się szybko, bo droga jest gładka, płaska w miarę i pogoda świetna. Mijamy hurtownię napojów, w tym piwa i widząc olbrzymie stosy naszego ulubionego Lübzera postanawiamy zaopatrzyć się w dwa piwa już w Prenzlau. No i dojeżdżamy. Zaraz na wjeździe znajdujemy getränkemarkt (nasze nosy wyczują piwne zaopatrzenie na odległość) i już mamy w sakwie złoty napój. Jedziemy. Wjeżdżamy do centrum. Rowerowo jesteśmy tu po raz pierwszy. Miasto dość ładne. Jedziemy drogami rowerowymi oraz deptakiem na którym dopuszczony jest ruch rowerowy. Mijamy liczne kawiarnie i lokale.
Na deptaku w Prenzlau © davidbaluch
Na Agnieszce wrażenie robi największa budowla miasta czyli ewangelicka katedra czy też kościół. Ale tylko architektonicznie. No bo ładny budynek, fakt. U jego stóp jest też fajnie zagospodarowany teren. Woda i beton. Woda płynąca po schodach i po bokach placu. Miasto jest typowo niemieckie. Zadbane, ładne, czyste. I znowu wspólne zdjęcie z pomocą statywu.
Marienkirche w Prenzlau © davidbaluch
Dobra, wystarczy tej kultury. Piwo i kanapki z kurczakiem czekają. Jedziemy wzdłuż średniowiecznych murów miasta i docieramy do jeziora Unteruckersee. Znajdujemy szybko miejsce z ławeczkami przy brzegu i wyciągamy nasze zapasy. Podziwiamy czyste wody jeziora. Fajnie byłoby się pokąpać, ale już za zimno. Może za rok. Choć kaczki i łabędzie się jeszcze kąpią. Czyli lato się nie skończyło.
Unteruckersee © davidbaluch
Na ławeczce konsumujemy wiktuały. Obserwujemy przy okazji i podziwiamy młode łabądki, które pływając nurkują, wystawiają kupry w górę i jedzą robaczki z dna. Podziwiamy to, że wszystkie zwierzęta świata zostały tak stworzone, że pokarm mają pod ręką. Muszą tylko trochę popracować. Czy to łabędź w Polsce czy pingwin na Antarktydzie. Wszystkie mają zapewnione pożywienie. Aga też, bo ja zrobiłem. Nawet robię jej zdjęcie podczas konsumpcji, choć próbuje jak chomik schować do zdjęcia w policzkach :-)
Aga nad jeziorem konsumuje © davidbaluch
No dobrze, jedziemy dalej. Żeby nie zanudzić czytelników. Jedziemy ścieżką wzdłuż jeziora. Po pewnym czasie szeroka asfaltowa ścieżka zamienia się w wąską na jedno koło ścieżynkę. Przedtem tabliczka (a jak!): "wąski przejazd, rowerzyści proszę zsiąść z rowerów". Jak to? Aga pyta.. Tłumaczę, że raczej Policja w krzakach nie czeka polując na niesfornych rowerzystów, a tabliczka pozwala uniknąć ewentualnych roszczeń w razie zderzenia z innym rowerzystą... Że za wąsko i.t.d. Niemiecki Ordnung. Jedziemy więc wąziutką ścieżynką. Całkiem sympatycznie.
"Droga rowerowa" wzdłuż jeziora © davidbaluch
Ten odcinek ma około kilometra może. Natura, przyroda, coś pięknego. W końcu odbijamy od jeziora i pedałujemy dziarsko, niestety trochę pod górę w stronę Seelübbe. Malutka wioseczka, ale ładna. I tam zaczyna się zagwozdka. Mnóstwo tu szlaków rowerowych i pieszych. Ale to powoduje problem. Jak jechać, żeby dojechać do naszego Brüssow, a nie do Berlina na przykład? Studiujemy i studiujemy mapę "Dookoła jezior Ucker", którą ktoś na szczęście w newralgicznym punkcie umieścił i w końcu podejmujemy doniosłą decyzję. Jedziemy w lewo. W międzyczasie robię jeszcze Agnieszce zdjęcie, które ilustruje jej pewność dokąd mamy jechać.
Dokąd teraz?? © davidbaluch
No i jedziemy. Mijamy Bietikow, tam szybko, potem  Dreesch. W tej akurat miejscowości dwie fajne rzeczy spotykamy, które nas na chwilkę stopują. Najpierw przesympatyczny kucyk, który pasł się w ogrodzie domku (nie na łące) i chyba był bardzo zaprzyjaźniony z ludźmi, bo jak zorientował się, że się zatrzymaliśmy to przygalopował natychmiast pod płot i tam miziany przez Agnieszkę oddawał się przyjemności. Słodki był. Taki mały, fajna grzywa, Aż żałowaliśmy, że nie narwaliśmy mu po drodze gruszek i jabłek, których zatrzęsienie bezpańskich mijaliśmy po drodze. Sami nawet jedliśmy te gruszki. 
Kucyk w Dreesch © davidbaluch
Odjechaliśmy. Kucyk smutny był bardzo. Odjechaliśmy, ale niedaleko. Bo już nieopodal spotkaliśmy rowerzystę. Mało był rozmowny, ale, że podobny do jednego takiego przy Małopolskiej w Szczecinie, a właściwie identyczny, to się zatrzymaliśmy. Kolega sympatyczny. Kwiatki wiózł. Zajęty chyba. Ok, nie nalegamy na pogawędkę. Są różni rowerzyści. Niektórzy samotnicy.
Rowerzysta w Dreesch © davidbaluch
Coraz bardziej czujemy kilometry, bo droga  w zasadzie pod górę albo w dół. Przyzwyczailiśmy się , że Brandenburgia to teren co najmniej pagórkowaty jak nie górzysty czasami, ale to dzisiaj to już non stop. W górę i w dół. W górę i w  dół. Męczy, Ale dojeżdżamy do Damme. W końcu i mi Aga robi zdjęcie na trasie w miejscowości Damme. Kawałek płaskiego, hurra! Droga jak to  w Niemczech. Piękna. Asfalt i zero aut.
Dawid w Damme © davidbaluch  
Niedługo napotykamy znak, że do Brüssow jeszcze 15 km. No to już wiemy gdzie koniec wycieczki. Nie wiemy jeszcze tylko, że czekają nas największe góry. JENY!!! To dopiero się zaczęło. Chyba cały czas pod górę. Jedna taka największa to dla nas hardcore. Od Eickstedt w stronę Brüssow, a właściwie do Wallmow i kawałek dalej. Non stop pod górę. Aga jęczy, ja jęczę. Jesteśmy rowerzystami, ale nizinnymi!! Ej halo! No, ale jakoś się na największą górę wdrapaliśmy i musi być zdjęcie. Sukces!! Wiem, dla prawdziwych górali to jest nic, ale my jesteśmy z siebie dumni, a co?!
Pomiędzy Eickstedt a Wallmow © davidbaluch
No i cóż. Po drodze masa wiatraków. Masa. Podobają się nam. Droga równa, piękna asfaltowa i w miarę, miarę płaska choć nie do końca. Zbliżamy się do końca, ale po drodze jeszcze kilka wiosek i piękne krajobrazy z owieczkami. Myślę, że to ostatnie zdjęcie pokaże choć trochę urok wschodnioniemieckich krajobrazów. Przepięknie. ..
Niemiecki Landszaft © davidbaluch
I cóż..  Jedziemy pomiędzy wiatrakami, krówkami, owcami i pustymi przestrzeniami. Ludzi chyba dziś widzieliśmy najmniej. Tylko w Prenzlau. Ale wcale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy szczęśliwi i pełni endorfin gdy około 16.00 docieramy do auta. Pakujemy rowery, włączamy disco z lat 90'. Wiecie Mr. Vain, La Bouche i te klimaty. Jedziemy do Polski. Dzień cudowny, A trasa? Polecamy tym, co lubią pedałować pod górę... I tym co w dół :-)
P.S. Dętka nie była potrzebna 
mapka trasy dla chętnych.

Podziwiając meklemburskie pejzaże

Wtorek, 13 września 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Wolny wtorek przynajmniej do 15.00. Potem muszę Kacpra ze szkoły odebrać. Agnieszka w pracy, zostałem więc skazany na samotną jazdę. Wstałem po 7.00 i o 8.00 tak jak postanowiłem wczoraj, jestem już w siodle.. znaczy w siodełku :-) Kierunek Kołbaskowo. Szczecin o tej godzinie zatłoczony. Przemieszczam się w stronę centrum znacznie szybciej niż samochody. Jadę ścisłym centrum, Plac Grunwaldzki, Al. Piastów itd. Chcę jak najszybciej wydostać się z tych kłębów spalin. W końcu wyskakuję na ul. Cukrowa i gnam już w stronę Kołbaskowa najpierw asfaltowym poboczem, następnie piękną drogą rowerową, którą niejednokrotnie już z Agą i sam jeździłem. Dotarłem do Kołbaskowa gdzie uzupełniam zapas wody w również znanym mi sklepiku, który zawsze jest otwarty, w przeciwieństwie do drugiego, który zawsze jest zamknięty. Aga będzie wiedziała o czym piszę. W sklepiku jednak nowa obsługa. I to jaka! Dwudziestoparoletnia blond piękność w zwiewnej letniej sukience. Dobra... wystarczy, bo Aga będzie czytała. W tym miejscu mam dylemat. Jechać na Rosówek ruchliwą szosą czy zaryzykować jazdę drogą, którą wczoraj wynalazłem na mapie, ale nie jestem pewien czy doprowadzi mnie do Niemiec gdzie zmierzam. Dzwonię do kolegi, który zna te tereny. Nie odbiera. Pytam więc kobiety, która wygląda mi na tubylca lecącego po piwo i papierosy czy drogą za przejazdem dojadę do Niemiec rowerem. Kobieta odpowiada: "Dojedzie Pan. Trzeba tylko rower po schodach na autostradę znieść i zaraz prosto autostradą do Niemiec dojedzie". No dobra. Wiem skąd te wypadki na autostradzie w okolicy Kołbaskowa w zeszłym roku z udziałem pieszych i rowerzystów. Jadę więc bez pomocy innych. Na drodze przeze mnie upatrzonej stoi znak "zakaz ruchu" - nie dotyczy dojazdu do żwirowni. Jadę. Droga niesamowicie kurzasta. Ciężarówki ze żwirem co rusz mnie mijają wzbijając biały pył na kilka metrów w powietrze. Jeden tylko kierowca przyhamował kiedy mnie zobaczył. Lekko biały jadę i jadę a Niemców nie widać. Ale w końcu jest! W leśnej przecince widzę słupki graniczne. No to będzie dobrze. Robię sobie po 20 km pierwszy postój na picie i drożdżówkę, którą wcześniej zakupiłem. Robię też sobie selfie przy pomocy mini statywu.
Na granicy w okolicy Pomellen © davidbaluch
Po odpoczynku wjeżdżam do Niemiec. Pierwszy raz jestem w Pomellen. Malutka wioseczka jakże podobna do setek innych w tym rejonie. Idylliczna wieś. Spokojnie bardzo. Przemknął koło mnie jakiś traktor i tyle. Cisza. Żywej duszy. Jeden domek z kamienia, bardzo stary spodobał mi się w tym porannym świetle. Musiałem mu zrobić zdjęcie.
Domek w Pomellen © davidbaluch
Wyciągam telefon i sprawdzam dokąd dalej. Postanawiam jechać w kierunku Ladenthin. Powoli robi się coraz goręcej, a to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Ja tam zimnolubny jestem. Nie ma kierunkowskazu, a droga wątpliwej okazuje się jakości. Zastanawiam się czy nie skończy się gdzieś w szczerym polu. Ale jadę tymi wertepami licząc, że jednak dojadę. W pewnym momencie zaczynam jednak wątpić, bo droga robi się jakaś kosmicznie trawiasta i prawie niewidoczna. przypomina mi się jak raz taka zaczęła się robić gdy  z Agnieszką jechaliśmy z Chojny do Szczecina. Potem okazało się, że się zgubiliśmy. Ale co tam. Przyroda wynagradza. Najpierw usłyszałem setki ptaków gdzieś w zaroślach jak piszczą, śpiewają, nawołują. Głośniej i głośniej. Kiedyś coś takiego widziałem. Wiem, przygotowują się do startu do Afryki. Czekam cierpliwie, hałas się wzmaga i po 10 minutach jest! Cisza w ciągu sekundy i nagle wystartowały. W kompletnej ciszy. Coś niesamowitego. Chyba ze 100 wzbiło się w powietrze i po chwili ułożyły się na niebie i odfrunęły. Niesamowity spektakl przyrody. Woow!!
Robię sobie kolejne selfie na tej niesamowitej przyrodniczo drodze.
Na drodze pomiędzy Pomellen a Ladenthin © davidbaluch
Jadę już coraz bardziej mokry. Jeny, jak gorąco!! Kątem oka zauważam dość daleko ode mnie dwie sarenki brykające po polu. Sarenki po chwili zaczęły biec w tym samym kierunku w którym jechałem. Ponieważ byłem daleko nie zwracały większej uwagi na mnie. A z jaką gracją sobie skakały. Już wiem dlaczego sarenka jest synonimem zgrabności. Naprawdę delikatnie i pięknie się poruszały. Biegły w kierunku pobliskiego stawu. Im chyba upał też dokuczał. Nie mogłem odmówić sobie zrobienia im zdjęcia na tle pięknego meklemburskiego pejzażu. W tle widać też słupki graniczne.

Meklemburgia i jej mieszkańcy © davidbaluch
W końcu droga łączy się jednak z szosą i docieram do Ladenthin. Stamtąd pięknym równiutkim asfaltem jadę do Schwennenz. Chyba drugi raz tędy jadę. Kiedyś, pierwszy raz razem z Agnieszką . Dotarłem do znanego już mi miasteczka. Po drodze obserwuję lato zbliżające się ku końcowi. Wszędzie barwy powoli z soczystozielonych zmieniają się już na brązowawe. Mijam jabłonie, które zawsze kojarzą mi się z końcem lata. Zapach wsi, siana. Cudnie. Tylko tak strasznie gorąco. To jedno mi się z końcem lata nie zgadza.
Jabłoń w Schwennenz © davidbaluch
W Schwennenz zauważam znak na granicę w stronę Bobolina. Hmm, nawet nie wiedziałem, że jest takie przejście. A co mi tam. Nie znam, to poznam. Jadę. Półtora kilometra ścieżką wzdłuż brukowanej drogi, wąziutki mostek (nie dla aut) i jestem w Polsce. Wracam do Szczecina przez Stobno. Znowu przebijam się przez niemiłosiernie gorące centrum. Na szczęście o tej godzinie już nie tak zatłoczone. No i po 45 km docieram do domu. Akurat czas na wstawienie prania, prysznic, napisanie bloga i po Kacpra do Szkoły trzeba.
Dla chętnych jak zawsze  mapka trasy


Kółko mu się odlepiło.. temu.. rowerku.

Piątek, 2 września 2016 · Komentarze(10)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Tytuł zaczerpnięty z filmu Miś... A dlaczego? Przeczytajcie.
Piątek. Niektórzy mówią piątunio. Szczególnie Król Julian w internecie. Ale my dziś mamy bonus szczególny. Ja mam wolne. Aga wzięła jeden dzień urlopu dlatego, że ja mam wolne. Cel: rower. No to rano podjeżdżam po nią, pakujemy wszystko, szczególnie nowe sakwy moje Arsenal 460 i jedziemy autem w kierunku Eggesin. Tam zatrzymujemy się na znanym nam parkingu wśród bloków. Wypakowujemy rowery. Ja pakuję do sakw wszystko co mamy zabrać, a Aga robi kółko po parkingu. Jestem zadowolony, bo w końcu udało mi się znaleźć sakwy do bagażnika na sztycę. To znaczy nie za długie. Poprzednie ocierały o koło. Zdechły. Te mają być akurat. Po dniu pierwszym polecam. Jest idealnie. Mocne, sztywne, takie jakie powinny być.  Aga robi mi zdjęcie przy naszym aucie jak prezentuję nowe sakwy.
Ja z nowymi sakwami. Początek wycieczki © davidbaluch
No i zaczęło się. Aga czeka na mnie jeżdżąc i nagle krzyk:"Łańcuch mi spadł!" Patrzę i nie wierzę. Nie łańcuch spadł. Górne kółko na wózku tylnej przerzutki odpadło i znikło. "Aga, trzeba znaleźć, gdzie jeździłaś? .. hmm Aga szuka" Ja patrzę i to jakiś koszmar. Nie ma górnego kółka. Wracamy do Polski myślę już. Ale Aga znajduje część po części, nawet śrubeczkę. Nie ma tylko łożyska. Próbuję to wszystko zebrać do kupy i jakoś się udaje, tylko nie mam czym skręcić. Próbuję scyzorykiem, ale nie idzie. Agnieszka mówi, że rower jej się rozsypał i prawie płacze. Tyle kilometrów i trzeba będzie wracać...
Ok. Mówię Agnieszce, żeby została z rowerami, a ja jadę w poszukiwaniu imbusów, których najbardziej mi brakuje. Na szczęście studiując google maps wczoraj przed wycieczką zarejestrowałem w pamięci, że na wylocie z Eggesin jest Baumarkt. Jadę autem do sklepu i pytam obsługę o klucze imbusowe. Podaje mi facet komplet w pięknym etui za 14.95 euro i idzie. No toż to szok. Tyle nie dam! W domu mam klucze imbusowe!! Ale jak zwykle w sklepach, na dolnej półce znajduję tańsze klucze za 4.60. 
Ok, kupuję. Wracam do Agi, która z nerwów miała ochotę już wypić piwo przeznaczone na postój w Torgelow, ale czeka jednak. Po kilku minutach skręcone. I jedziemy... Niepewnie...
Jedziemy najpierw do Torgelow. Inną drogą trochę niż ostatnim razem. Przez Holländerei. Dojeżdżamy do drogi Torgelow - Ueckermünde.  Ja skręcam na główną drogę, ale Aga zauważa w lesie wstęgę asfaltu. Faktycznie. Na mapie nie było, ale jest!! Jedziemy fajną twardą ścieżką rowerową, bo rasowa DDR to to nie jest prosto do Torgelow.
Droga pomiędzy Eggesin a Torgelow © davidbaluch
Postój w Torgelow. I co? Kółko znowu mu się odlepiło.. ale nie wypadło. O nie!.. przykręcam i boję się o dalszy ciąg wycieczki. Jak odpadnie i się zgubi to koniec. Na razie pijemy po jednym piwie, patrzymy na młodzieńca łapiącego pokemony (na zdjęciu na ławce stoi) i cieszymy się słońcem. Ja myślę jeszcze czy dojedziemy z tym defektem do końca zaplanowanej wycieczki. Chłopak skacze z ławki na ławkę. Wkrótce dołączają inne dzieciaki. Chyba jest tu jakaś pokemonowa stacja doładowań. Tu też robię Adze zdjęcie portret. Oba poniżej.
Aga, a z tyłu pokemonowy łowca © davidbaluch
Aga w Torgelow © davidbaluch 
Jedziemy teraz w stronę Heinrichsruh. Jest jakiś objazd, ale krótki. Droga przyjemna, ale myśl o odlepiającym się kółku nie jest przyjemna. Kto będzie pierwszy. Ja dokręcę je pierwszy czy ono odpadnie i zniknie. Co kilka kilometrów zatrzymujemy się . Dosłownie co trzy - cztery i dokręcam kółko. Jakoś jedziemy.. mimo wszystko z przyjemnością olbrzymią.
Po 5 dokręceniach śrubki dojeżdżamy do Ueckermünde. Na wjeździe napotykamy piękny mural. Na jakiejś gazowej stacji. Wszystkie u nich te budyneczki są tak pięknie malowane, co potwierdzą zapewne czytelnicy, którzy tak jak my jeżdżą po tych terenach.
Mural © davidbaluch
Wjeżdżamy do miasta. Ueckermünde jest piękne.Uwielbiamy to miasto. Jedziemy na stare miasto. Kierujemy się na nasz kuter. Na fiszbułę. Kuter na którym zawsze zamawiamy fiszbułę nazywa się Sir Henry. Henryk - Jak mój tata, który znany jest być może wam z wcześniejszych wpisów na blogu. Nawet tych niedawnych kiedy odwiedzaliśmy go na rowerach w czerwcu i lipcu z Kacprem, synkiem moim w pracy na Arkonce. Mój ojciec niestety zmarł nagle miesiąc temu. Takie skojarzenie nazwy łodzi. Agnieszka w zasadzie zauważyła. Fischbrötchen pyszna jak zawsze. Zajadamy się Backfischbrötchen za 3,50 Euro sztuka. 
Fischbrötchen w Ueckermunde © davidbaluch
Jedziemy potem pięknymi uliczkami miasta. Ja i Aga kochamy to miasteczko. Bywamy tu zimą i latem. 
Uliczka Ueckermunde © davidbaluch
No i w końcu upragniony cel. Plaża. Rozkładamy się na ręcznikach. Jest bardzo mało ludzi. Ale to dobrze. Można spokojnie się położyć i odpłynąć. Aga nawet zasypia. Pięknie wygląda. Dziś mój Kacper pierwszy dzień w szkole. Pierwszoklasista.  Myślę o nim.  Woda w zalewie ciepła bardzo. Agnieszka nie chce się kapać, ale ja tak. Naprawdę jest cieplutko. Około godziny schodzi nam na odpoczynku, ale w końcu i Aga wychodzi z plaży i dokręcając co 20 minut kółeczko jedziemy dalej.
Na plaży w Ueckermunde © davidbaluch
Już niedaleko. 45 kilometrów  w sumie dzisiaj, a jeszcze tylko 10 i jesteśmy w Eggesin gdzie czeka nasze auto. Docieramy. Po drodze wypadło po raz n-ty kółko z wózka przerzutki, ale uparcie wsadzam je na swoje miejsce i jedziemy. W poniedziałek rower do naprawy. My jeszcze robimy sobie korzystając z mini statywu ostatnie wspólne zdjęcie już w Eggesin... Eggesin szykującym się powoli do festynu w dniu 17 września. A my .. jak to my. Do swoich domów pojechaliśmy. Było cudnie.
Aga i ja. Eggesin © davidbaluch
Dla zainteresowanych mapa wycieczki 

Wykąpać się w Ueckermünde

Sobota, 27 sierpnia 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Dawno mnie tu nie było. Jeździć jeździłem. I sam, i z Agą, i z Kacprem, ale jakoś ciężko do pisania było się zabrać. To może choć ostatnią wycieczkę z Agą opiszę. W zeszłą sobotę było gorąco. Powiedziałbym nawet, że obrzydliwie gorąco. Więc jeśli wycieczka rowerowa to tylko nad wodę. Jeśli nad wodę to w jakieś fajne miejsce. No to do Ueckermünde. Przyjechałem do Polic po Agę i jej rower autem i nudny kawałek trasy z Polic do granicy postanowiliśmy sobie odpuścić. Pojechaliśmy w okolice Nowego Warpna, gdzie rozpoczyna się piękna trasa rowerowa poprowadzona gładkim asfaltem po dawnym nasypie kolejki wąskotorowej. Zostawiamy auto i rowerami dojeżdżamy do granicy, gdzie Aga pięknie prezentuje się na tle słupka granicznego :-)
Na przejściu granicznym w Rieth © davidbaluch
Nie wziąłem aparatu więc zdjęcia takie sobie dziś. Pstryki telefonem, ale zawsze coś. Zaraz za granicą drogowskazy, również w języku polskim, które wskazują potencjalne cele wycieczek. 
Drogowskazy po niemieckiej stronie granicy © davidbaluch
Po niemieckiej stronie wjeżdżamy do sielankowej miejscowości Rieth. Byliśmy tu już choć Agnieszka mówi, że nie pamięta tej wioski. Pamięta za to imbiss w którym piliśmy piwo. I dziś też tam jedziemy. To już tradycja nasza. Jest gorąco, ale wieje przyjemny wiatr od Zalewu Szczecińskiego i stwierdzamy oboje, że wcale tego upału nie odczuwamy.
W imbissie zamawiamy nasze ulubione regionalne piwo Lübzer. Cena 1,30 euro za butelkę nie jest wygórowana jak na niemieckie warunki. A do piwa gratis przepiękny widok na jezioro Nowowarpieńskie.
Dawid przy pivku © davidbaluch
Aga przy pivku © davidbaluch
Zasiedzieliśmy się mocno, bo tak było przyjemnie i zanim się w końcu ruszyliśmy rozleniwieni piwem okazało się, że już późno i z planowanych dwóch godzin na plaży w Ueckermünde zostanie nam tylko godzina. No więc pedałujemy już bez przerwy. Mijamy Warsin, potem Bellin i docieramy do Ueckermünde. Kierujemy się na plażę. Zajmujemy z góry upatrzone pozycje i delektujemy się słońcem, piaskiem i wodą. Woda w zalewie jest bardzo ciepła. Nawet Agnieszka wchodzi bez problemu do wody mimo, że zmarźluch z niej.
Niestety zaaferowany widokami nad zalewem zapomniałem zrobić zdjęcia dokumentującego pobyt na plaży, więc nie zobaczycie opalającej się Agnieszki ;-)
Godzinka minęła bardzo szybko i czas wracać. Żeby nie wracać tą samą drogą postanowiłem jechać lasem nie będąc do końca pewny czy nie zgubimy drogi. Kilka razy mieliśmy zagwostkę na rozstajach leśnych dróg, ale dzięki GPS w telefonie udało nam się dotrzeć do Luckow skąd wiodą już oznakowane trasy do Rieth. Po drodze próbujemy jagód, ale jakieś dziwne w smaku. Już nie słodkie. 
Gdzieś w lesie pomiędzy Ueckermunde a Luckow © davidbaluch
No i po 43 kilometrach docieramy do auta, a autem po 20 minutach docieramy do Polic, gdzie wysiada Agnieszka, a ja jadę do Szczecina. To była powolna, relaksacyjna wycieczka. Kolejna fajna wycieczka, która naładuje nam akumulatory na nudny tydzień pracy.
Dla chętnych mapka trasy

Rowerem po zakamarkach duszy

Sobota, 30 lipca 2016 · Komentarze(4)
Kategoria Po Niemczech
Są takie dni kiedy potrzeba samotności. Kiedy trzeba sobie w głowie układać różne rzeczy. Dziś taki dzień. O ósmej rano jest już wystarczająco dzień rozbudzony, żeby go przywitać. Pakuję mój mały bagażniczek. Jedna bułka, jedna cola i jadę. Nie mam celu. Ale wiem, że będzie daleko. I ma być jak najbardziej cicho. Jak najbardziej samotnie. Jadę więc przez prawie pusty Park Kasprowicza. Kilku biegaczy i lekka mgła mnie otacza. Mijam Arkonkę. Może dziś mój tata jest w pracy? Nie wiem. Nie zatrzymuję się. Pedałuję. Jadę w stronę granicy. Z każdym pokonanym kilometrem mniej ludzi i samochodów. Rower i ja. Ja i rower. Taki tandem. Mijam lasy, pola, wioski . W Dobrej jadę piękną trasą rowerową w kierunku Niemiec. Nieliczni rowerzyści pozdrawiają machnięciem ręki. Dobrze, że i u nas ten zwyczaj się przyjmuje. Wjeżdżam do Niemiec przy Blankensee. Po drodze podziwiam piękne łany zbóż. Zboże gotowe do zżęcia zawsze kojarzy się z latem i dzieciństwem. I robię jedyne dziś zdjęcie. Inaczej niż zwykle. Teraz zwalniam. Nie mogę sobie odmówić przyjemności podziwiania niemieckiej wsi. Te domki jak pudełeczka, śliczne detale. Drewniane grzybki na schodach, mały krecik pilnujący obejścia i morze słoneczników w ogrodach domostw Blenkensee. Nie ma krasnali. To już nie te czasy.
Potem jadę przez las. Las dziwny, bo świerki i sosny tylko. I taki gęsty, że trudno byłoby do niego wejść. Ciemny. Mam wrażenie, że zza drzewa obserwują mnie duchy tego królestwa. Piękne, tajemnicze miejsce. Docieram do Boock. Znam tą miejscowość. Tyle razy tu byłem w przeszłości. Jest nawet dom o którym już prawie zapomniałem. Nie zatrzymuję się. Jadę dalej. Do Löcknitz. Jadę nad jezioro. Chyba pierwszy raz sam. Zawsze z Agnieszką pijemy tu po piwie. Tradycja taka. Ale dziś sam. Wyciągam więc colę i bułkę i obserwuję łódki kołyszące się spokojnie na wodzie. Stoją w szeregu. Jak wojsko. Jedna przy drugiej. Taki niemiecki porządek.
Samemu dziwnie mi w tym miejscu. Bardzo dziwnie. Dlatego po kilku minutach jadę dalej. Opuszczam Löcknitz i zajęty myślami jadę w kierunku granicy. Czas leci mi szybko. Tysiące myśli w  głowie. Nawet nie słyszę głosu z Endomondo odliczającego kolejne kilometry. Droga prowadzi prosto do Polski. Żadnych rowerzystów. Dziwne.. sobota .. Przed samą granicą kilka osób mnie mija, ale niezbyt wielu. W Polsce droga rowerowa się kończy. Jadę więc krajową "dziesiątką" nie zwracając nawet uwagi, że za mną sznur aut. Potem skręcam na Redlice i znów jest tylko przyroda i pusta szosa. I bociany. Trzy przechadzają się po łące. Nie dalej jak 50 metrów ode mnie. Zatrzymuję się i podziwiam. Przyglądają się ciekawie, ale widzą, że nie mam złych zamiarów i przestają zwracać na mnie uwagę. Dziś tego potrzebowałem. Unieść się ponad cały ten świat. Przyjeżdżam po 65 kilometrach do domu.
I leci Bajor... a ja słucham.
Kolory lata © davidbaluch

Z Chojny Doliną Dolnej Odry do Szczecina

Czwartek, 26 maja 2016 · Komentarze(9)
Uczestnicy

Dziś czwartek i długo oczekiwana wycieczka. Zaplanowaliśmy sobie już dawno, ale jakoś nie mogliśmy zrealizować. No, ale  w końcu dzisiaj. Rano po 7.00 Agnieszka przyjechała do Szczecina i udaliśmy się wspólnie na nasz nowy dworzec. Po wejściu na dworzec powiedzieliśmy woow!!. W końcu mamy dworzec, którego nie musimy się wstydzić. Widać te wydane miliony. Na dworcu spotkaliśmy bikestatsowych znajomych, a mianowicie Tandem Yogi wybierał się tym samym pociągiem co my w okolice Morynia.
A więc 8.06 punktualnie ruszyliśmy pociągiem w stronę Chojny. Po godzinie przesiadka na dwa kółka i jedziemy. Mijamy stare mury obronne miasta i szybo opuszczamy Chojnę. Wcześniej w domu wynalazłem alternatywną drogę przez wieś Nawodną, aby uniknąć jazdy drogą krajową wśród masy aut zmierzających w stronę Krajnika. Z początku pięknym asfaltem jedziemy i podziwiamy jeszcze piękniejsze krajobrazy. Nie mija nas ani jedno auto. Wioseczki Nawodna i Garnowo, które mijamy wyglądają jak sprzed dekad. Niestety po jakimś czasie droga zamienia się w gruntową. Raz ubitą, raz piaszczystą. Dobrze, że to początek naszej wycieczki, kiedy jeszcze mamy siły walczyć z nawierzchnią. Z lasu wyjeżdżamy już w samym Krajniku, w którym handlują chyba tylko kwiatami i jest chyba ze 20 zakładów fryzjerskich. Zgodnie stwierdzamy, że Krajnik jest strasznie brzydki, tandetny i wygląda jak na początku lat dziewięćdziesiątych. Nie zatrzymujemy się więc, tylko wjeżdżamy do Niemiec i po kilku minutach jesteśmy w Schwedt. Ruch tu spory, bo inaczej niż w Polsce dziś nie ma tu żadnego święta, ale dzięki temu sklepy otwarte. Jedziemy więc do REWE zakupić piwko i coś do przekąszenia dla Agi. Aga stwierdza, że coś jej się chce, ale nie wie co. W końcu wybiera ciasteczka słone i słodkie.
Przemieszczamy się potem na bulwary nad Odrą, gdzie  w towarzystwie wróbli i mew konsumujemy nasze piwno-ciasteczkowe śniadanie. Śniadaniem dzielimy się z ptactwem. Oczywiście tą ciasteczkową częścią.
Kilkadziesiąt minut później opuszczamy Schwedt i drogą rowerową Odra-Nysa wjeżdżamy do Doliny Dolnej Odry. Teraz jest naprawdę pięknie. Natura w najczystszej postaci. Od czasu do czasu mijamy jakichś pojedynczych rowerzystów, a raz nawet całą bandę. Po jakimś czasie docieramy w okolice Widuchowej, z tym, że po drugiej stronie Odry, po niemieckiej stronie oczywiście. Nawet ładnie z tej perspektywy wygląda ta miejscowość. Jedziemy dalej prosto. Towarzyszą nam wszechobecne śpiewy ptactwa wszelakiego. Droga robi się gorsza, zakrzaczona, na co narzeka Aga, bo w międzyczasie zmieniła spodenki na krótkie i krzaki drapią ją po nogach. Przejeżdżamy przez potok wody spływającej z Odry. Nikogo już nie spotykamy i z utęsknieniem oczekujemy widoku Gartz. W końcu mówię, że musi już być blisko. Zatrzymujemy się i sprawdzam nawigację. Mówię do Agi:
- Chyba mi się nawigacja zawiesiła, bo cały czas pokazuje, że na wysokości Widuchowej jesteśmy, a przecież już z 10 km jedziemy od Widuchowej.
W tle majaczą jakieś budynki, więc pełni nadziei jedziemy w ich stronę. Budynki są jednak po drugiej stronie Odry i nagle słyszę z tyłu nieśmiały głos Agi:
- Dawid... my już tu byliśmy...
- Co??!!
- Nie zawiesiła ci się nawigacja, to Widuchowa!!
- Buuu.....
Zagadujemy dwie starsze Niemki i potwierdzają nam, że zrobiliśmy kółko, ale pocieszają, że pięknie tu, więc więcej sobie pooglądaliśmy po czym wskazują nam odnogę w którą trzeba było skręcić. Na przyszłość będziemy wiedzieli. Śmiejemy się z siebie. Trochę to śmiech przez łzy, ale co tam. Przynajmniej wiem, że GPS sprawny w telefonie. No jedziemy. Droga zdecydowanie się poprawia i prujemy szybko przez cudowny, nieco tajemniczy las pełen konwalii. Docieramy do Gartz, gdzie w "naszym" imbisie nad Odrą robimy postój. Zamawiamy, kawę, herbatę i frytki za 3,50 euro wszystko (tanio jak barszcz). Odpoczywamy no i jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez piękne Mescherin, które nas zawsze zachwyca i wspinamy się pod górę do Staffelde ze zrekonstruowanym starożytnym kurhanem. Tam przekraczamy granicę i wjeżdżamy do Polski. Dopada nas kryzys. Szczególnie Agę. Kładzie się na poboczu i mówi, że tu zostaje. Fakt, droga z Gartz to teren pagórkowaty. Trochę dała w kość. Agnieszka jest tak zmęczona, że nie reaguje nawet jak mówię, że pająk po niej chodzi. A normalnie to boi się pająków nawet na zdjęciu. Niesamowite. A pająk chodził naprawdę. Sam zszedł jak zobaczył, że nie nastraszył. Udało mi się ją w końcu namówić do dalszej jazdy. Jedziemy przez Kamieniec i Moczyły do Kołbaskowa. Szkoda, że te nasze wioski nie mają tego uroku co niemieckie. Takie zaniedbane te obejścia...
Kawałek za Kołbaskowem odzyskujemy siły, może dlatego, że jest albo w dół, albo płasko i grzejemy już w stronę Szczecina. Jak koń co wyczuje wodę, tak my czujemy metę już. Do Szczecina można powiedzieć wpadamy w rozpędzie i kierujemy się w stronę dworca na ul. Kolumba, gdzie stoi nasze auto, którym rano przyjechaliśmy na dworzec. Zmęczeni, ale szczęśliwi po przejechaniu 85 km wracamy  do domu. 
Polecam 8 - minutowy film, który nakręciłem podczas tej wycieczki. Myślę, że warto popatrzeć na zmagania Agi z trasą i mam nadzieję, że udało mi się oddać ducha tej przygody. Na dole jest też mapka jeśli ktoś chce zobaczyć jakie piękne kółeczko zatoczyliśmy w dolinie Odry. Zapraszam gorąco.
Mapa trasy tutaj

Wśród zapachu bzu po niemieckiej stronie (film)

Czwartek, 12 maja 2016 · Komentarze(14)
Uczestnicy
Na plaży © davidbaluch  
Po pierwsze, dziś inaczej. Jedno zdjęcie tak ogólnie, ale zachęcam do obejrzenia klipu z naszej wycieczki, który trwa niecałe 5 minut. Trochę się napracowałem. A Wam zajmie 5 minutek.
Dzisiaj i ja i Agnieszka mamy wolne. Weekend ma być zimny więc postanawiamy zrobić wycieczkę do Ueckermünde. Jedziemy autem do Eggesin. Tam start. Jedziemy do miasta w którym jakoś do tej pory nie byliśmy. Do Torgelow. To znaczy kiedyś tam byłem, ale autem. Na basenie. To się nie liczy. Na początku troszkę nie wiedzieliśmy w którą stronę jechać, ba nawet zapytany przeze mnie Niemiec nie wiedział. Ale chwila moment i kierunek obrany. Jedziemy. Jest ciut zimniej niż wczoraj, ale bardzo fajnie. Maj pachnie jak to Aga określiła bzem, konwalią i czymś tam jeszcze. W tym regionie jest płasko. Jedzie się wyśmienicie. Bardzo szybko dotarliśmy do Torgelow. Zajeżdżamy na skwer przy fontannie. I pierwszy postój. Nie na odpoczynek, bo nie jesteśmy zmęczeni, ale tak o... Na pivko i bułkę z plecaka. W pobliżu targ. Aga chce zobaczyć. Ok. Okazuje się jednak, że nie ma nic wartego uwagi. No chyba, że kogoś interesują bąkoszczelne majtki za 1 Euro. Przez płot Aga patrzy na skansen. Nagrałem to tym bardziej, że obok był specjalny wizjer i nie trzeba było szyi wyciągać. 14 maja będzie tam pokaz historyczny. W całym mieście plakaty wiszą. No to jedziemy do Ueckermünde. Drogi rowerowej nie ma, ale spokój, las. Aga jedzie przede mną więc widoki też przednie (Co widać na filmie :-) ), no i zbliżamy się do celu. Aga krzyczy: głodna! Jak fiszbuła nie będzie czynna, to nie wiem co zrobię!. Pocieszam ją, że z głodu jeszcze się nikt nie zes...ł. Niezbyt ją to bawi. No, ale żeby na bociana w gnieździe popatrzeć zatrzymuje się. Bocian ciekawie na nas zerka również. Żab nie mamy, więc nic nie zostawiamy i jedziemy dalej. Docieramy do Ueckermünde. Przez stare miasto jedziemy na "naszą" łódkę na której już kupowaliśmy jedzonko. Czynna!! Aga przeszczęśliwa. Zawsze zamawiała bułę ze śledziem. Dziś chce to, co ja lubię czyli Backfisch brötschen. Ryba pieczona. A Agnieszka przyzwyczajona do zimnego śledzia robi hap! I oparzona podskakuje. Nagrałem ten moment na filmie. Ale poza tym rybka przepyszna i polecamy wszystkim. Koszt 3.50 euro. W końcu docieramy na plażę. Strasznie wieje dziś. Nie ma ludzi. My, jakiś golas i dziewczyna w trawie. Siadamy na ławeczce i podziwiamy piękno meklemburskiego krajobrazu. Jak my kochamy takie wycieczki.
No i jedziemy w końcu dalej. Do Bellin, gdzie zachwycają nas sielskie krajobrazy. Mówię nawet do Agi, że jak ktoś nie wie, co oznacza słowo idylliczny powinien wybrać się na meklemburska wieś. Jak tu pięknie. No i żegnamy się z Wami na filmie, a my wkraczamy w las i za 8 kilometrów docieramy do Eggesin. Jeszcze w sklepie kupujemy słodycze dla dzieci, wino dla Agi i Harzkäse dla mnie (ser do zrobienia z cebulą, oliwą i octem. Niemiecka specjalność którą uwielbiam z czasów gdy w Niemczech jeszcze mieszkałem). No i do domu jedziemy. Po drodze zaczyna padać deszcz. A my cały dzień w słońcu. Nawet się opaliliśmy.
Zapraszam na filmik :-)
Mapa wycieczki