Z Chojny Doliną Dolnej Odry do Szczecina

Dziś czwartek i długo oczekiwana wycieczka. Zaplanowaliśmy sobie już dawno, ale jakoś nie mogliśmy zrealizować. No, ale w końcu dzisiaj. Rano po 7.00 Agnieszka przyjechała do Szczecina i udaliśmy się wspólnie na nasz nowy dworzec. Po wejściu na dworzec powiedzieliśmy woow!!. W końcu mamy dworzec, którego nie musimy się wstydzić. Widać te wydane miliony. Na dworcu spotkaliśmy bikestatsowych znajomych, a mianowicie Tandem Yogi wybierał się tym samym pociągiem co my w okolice Morynia.
A więc 8.06 punktualnie ruszyliśmy pociągiem w stronę Chojny. Po godzinie przesiadka na dwa kółka i jedziemy. Mijamy stare mury obronne miasta i szybo opuszczamy Chojnę. Wcześniej w domu wynalazłem alternatywną drogę przez wieś Nawodną, aby uniknąć jazdy drogą krajową wśród masy aut zmierzających w stronę Krajnika. Z początku pięknym asfaltem jedziemy i podziwiamy jeszcze piękniejsze krajobrazy. Nie mija nas ani jedno auto. Wioseczki Nawodna i Garnowo, które mijamy wyglądają jak sprzed dekad. Niestety po jakimś czasie droga zamienia się w gruntową. Raz ubitą, raz piaszczystą. Dobrze, że to początek naszej wycieczki, kiedy jeszcze mamy siły walczyć z nawierzchnią. Z lasu wyjeżdżamy już w samym Krajniku, w którym handlują chyba tylko kwiatami i jest chyba ze 20 zakładów fryzjerskich. Zgodnie stwierdzamy, że Krajnik jest strasznie brzydki, tandetny i wygląda jak na początku lat dziewięćdziesiątych. Nie zatrzymujemy się więc, tylko wjeżdżamy do Niemiec i po kilku minutach jesteśmy w Schwedt. Ruch tu spory, bo inaczej niż w Polsce dziś nie ma tu żadnego święta, ale dzięki temu sklepy otwarte. Jedziemy więc do REWE zakupić piwko i coś do przekąszenia dla Agi. Aga stwierdza, że coś jej się chce, ale nie wie co. W końcu wybiera ciasteczka słone i słodkie.
Przemieszczamy się potem na bulwary nad Odrą, gdzie w towarzystwie wróbli i mew konsumujemy nasze piwno-ciasteczkowe śniadanie. Śniadaniem dzielimy się z ptactwem. Oczywiście tą ciasteczkową częścią.
Kilkadziesiąt minut później opuszczamy Schwedt i drogą rowerową Odra-Nysa wjeżdżamy do Doliny Dolnej Odry. Teraz jest naprawdę pięknie. Natura w najczystszej postaci. Od czasu do czasu mijamy jakichś pojedynczych rowerzystów, a raz nawet całą bandę. Po jakimś czasie docieramy w okolice Widuchowej, z tym, że po drugiej stronie Odry, po niemieckiej stronie oczywiście. Nawet ładnie z tej perspektywy wygląda ta miejscowość. Jedziemy dalej prosto. Towarzyszą nam wszechobecne śpiewy ptactwa wszelakiego. Droga robi się gorsza, zakrzaczona, na co narzeka Aga, bo w międzyczasie zmieniła spodenki na krótkie i krzaki drapią ją po nogach. Przejeżdżamy przez potok wody spływającej z Odry. Nikogo już nie spotykamy i z utęsknieniem oczekujemy widoku Gartz. W końcu mówię, że musi już być blisko. Zatrzymujemy się i sprawdzam nawigację. Mówię do Agi:
- Chyba mi się nawigacja zawiesiła, bo cały czas pokazuje, że na wysokości Widuchowej jesteśmy, a przecież już z 10 km jedziemy od Widuchowej.
W tle majaczą jakieś budynki, więc pełni nadziei jedziemy w ich stronę. Budynki są jednak po drugiej stronie Odry i nagle słyszę z tyłu nieśmiały głos Agi:
- Dawid... my już tu byliśmy...
- Co??!!
- Nie zawiesiła ci się nawigacja, to Widuchowa!!
- Buuu.....
Zagadujemy dwie starsze Niemki i potwierdzają nam, że zrobiliśmy kółko, ale pocieszają, że pięknie tu, więc więcej sobie pooglądaliśmy po czym wskazują nam odnogę w którą trzeba było skręcić. Na przyszłość będziemy wiedzieli. Śmiejemy się z siebie. Trochę to śmiech przez łzy, ale co tam. Przynajmniej wiem, że GPS sprawny w telefonie. No jedziemy. Droga zdecydowanie się poprawia i prujemy szybko przez cudowny, nieco tajemniczy las pełen konwalii. Docieramy do Gartz, gdzie w "naszym" imbisie nad Odrą robimy postój. Zamawiamy, kawę, herbatę i frytki za 3,50 euro wszystko (tanio jak barszcz). Odpoczywamy no i jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez piękne Mescherin, które nas zawsze zachwyca i wspinamy się pod górę do Staffelde ze zrekonstruowanym starożytnym kurhanem. Tam przekraczamy granicę i wjeżdżamy do Polski. Dopada nas kryzys. Szczególnie Agę. Kładzie się na poboczu i mówi, że tu zostaje. Fakt, droga z Gartz to teren pagórkowaty. Trochę dała w kość. Agnieszka jest tak zmęczona, że nie reaguje nawet jak mówię, że pająk po niej chodzi. A normalnie to boi się pająków nawet na zdjęciu. Niesamowite. A pająk chodził naprawdę. Sam zszedł jak zobaczył, że nie nastraszył. Udało mi się ją w końcu namówić do dalszej jazdy. Jedziemy przez Kamieniec i Moczyły do Kołbaskowa. Szkoda, że te nasze wioski nie mają tego uroku co niemieckie. Takie zaniedbane te obejścia...
Kawałek za Kołbaskowem odzyskujemy siły, może dlatego, że jest albo w dół, albo płasko i grzejemy już w stronę Szczecina. Jak koń co wyczuje wodę, tak my czujemy metę już. Do Szczecina można powiedzieć wpadamy w rozpędzie i kierujemy się w stronę dworca na ul. Kolumba, gdzie stoi nasze auto, którym rano przyjechaliśmy na dworzec. Zmęczeni, ale szczęśliwi po przejechaniu 85 km wracamy do domu.
Polecam 8 - minutowy film, który nakręciłem podczas tej wycieczki. Myślę, że warto popatrzeć na zmagania Agi z trasą i mam nadzieję, że udało mi się oddać ducha tej przygody. Na dole jest też mapka jeśli ktoś chce zobaczyć jakie piękne kółeczko zatoczyliśmy w dolinie Odry. Zapraszam gorąco.