Wpisy archiwalne w kategorii

Po Niemczech

Dystans całkowity:1192.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:77:58
Średnia prędkość:15.29 km/h
Maksymalna prędkość:51.00 km/h
Suma kalorii:3650 kcal
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:39.75 km i 2h 35m
Więcej statystyk

Poczdam na rowerze

Wtorek, 26 kwietnia 2016 · Komentarze(13)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Tę wycieczkę planowaliśmy z Agą od jakiegoś czasu. W końcu ustaliliśmy datę. 25 kwietnia - poniedziałek. Z pewnym niepokojem obserwowaliśmy prognozy pogody i do końca, to jest do niedzieli nie byliśmy pewni czy pojedziemy. W końcu wieczorem w niedzielę podjęliśmy ostateczną decyzję. No to jedziemy do Poczdamu. Samochodem, S-bahnem i w końcu rowerem. Byłem tam już dwa razy, ale tylko w słynnym parku, no i bez roweru. Poza tym nieraz obiecywałem Adze, że pojedziemy do tego pięknego, a mało znanego miasta. Z racji bliskości Berlina często pomijanego podczas zwiedzania, a szkoda, bo naprawdę warto. No więc w poniedziałek o 6.50 Agnieszka zameldowała się pod moim domem w Szczecinie i ruszamy. Rowery w aucie i jedziemy. Przez Szczecin dość szybko się przedostaliśmy i po jakichś 20 minutach jesteśmy już na autostradzie w kierunku Berlina. Jedziemy. Jak na razie zimno. Termometr w aucie pokazuje 2 stopnie na zewnątrz. No cóż, dopiero 7 rano. Może będzie lepiej. Ważne, że nie pada. Autostradą szybko mkniemy i wkrótce osiągamy miejscowość pod Berlinem - Bernau. Stąd zamierzamy jechać dalej S-bahnem. Podjeżdżamy pod dworzec, ale okazuje się, że nigdzie nie ma miejsca na zaparkowanie. Krążymy i krążymy. Ja, jak to ja, zaczynam się denerwować, ale Aga mnie uspokaja i w końcu parkujemy kilometr od dworca i rowerami podjeżdżamy pod dworzec. Zakup biletów idzie sprawnie. Nie ma kolejki. Bilet do Berlin Wannsee skąd zamierzamy wyruszyć kosztuje nas w sumie z rowerami 11,60 euro. Jest okropnie zimno, więc chętnie wskakujemy do kolejki dość pustej mimo poniedziałkowego poranka.
W S2. Kierunek Berlin Wannsee © davidbaluch
Kolejka rusza i natychmiast pojawiają się kanary. Dobrze, że nie zapomniałem skasować biletów na peronie. Ale kanary są miłe, życzą nam miłej podróży i nikogo w naszym wagonie nie łapią, więc zaraz wysiadają. Dojeżdżamy na stację Berlin Friedrichstrasse i szybko przesiadamy się na S7, którym dojedziemy na miejsce. Patrzymy przez okno na nasz ukochany Berlin. Mijamy znane nam miejsca. Dziś jednak jedziemy dalej. Kolejka mknie szybko i niebawem wysiadamy. Agnieszka od razu zachwyca się przepięknym jeziorem i mariną nieopodal dworca. Ruszamy w kierunku odległego o około 8 km Poczdamu. Dziś naszym celem nie jest zrobienie kilometrów, ale zwiedzanie połączone z pedałowaniem. Nie mamy niestety herbaty na rozgrzanie, bo Aga zrobiła, a jakże. Tylko zostawiła w swoim aucie, które zostało pod moim domem w Szczecinie.
Dojeżdżamy do Poczdamu. Wjeżdżamy do niego słynnym Glienicker Brücke. Nazwa nic nie mówi. No to inaczej: Most Szpiegów. Ostatnio nakręcono nominowany do Oskara film pod tym samym tytułem z udziałem Toma Hanksa. Kto oglądał pozna też most z ostatniej sceny filmu. Most oddzielający Berlin Zachodni z DDR podczas zimnej wojny nie był dostępny dla ludności, a jedynie dla dyplomatów i wojskowych. Swój przydomek "Most Szpiegów" otrzymał gdyż kilkakrotnie na tym moście dokonywano wymiany szpiegów pomiędzy mocarstwami. Między innymi jedną z tych historii pokazuje wyżej wymieniony film. 
Aga przed wjazdem na Most Szpiegów © davidbaluch  
Glienicker Brücke czyli słynny Most Szpiegów © davidbaluch
Notabene warte podkreślenia jest, że infrastruktura rowerowa powala. Od samego dworca w Berlinie jedziemy drogami rowerowymi i w zasadzie cały Poczdam jest niesamowicie przyjazny rowerzystom. Rowerowy raj można powiedzieć. Po minięciu mostu skręcamy zaraz w prawo i pięknym parkiem jedziemy w kierunku kolejnego miejsca, które chcemy zobaczyć. Pałac Cecilienhof. Ostatni pałac wzniesiony przez Hohenzollernów. Ale zobaczyć chcemy go dlatego, że to tu odbyła się Konferencja Poczdamska podczas której Stalin, Truman i Churchill podzielili Europę latem 1945 roku. Po drodze jemy pyszne bułki ze schabowym i sałatkę meksykańską. Prowiant przygotowałem nie chwaląc się ja, smażąc kotlety wieczorem w niedzielę, a Agnieszka docenia to i rozpływa się z zachwytu. Najedzeni oglądamy pałac i ogromną czerwoną gwiazdę na dziedzińcu pałacu wykonaną po prostu z zasadzonych kwiatów. Sam pałac jest w remoncie i cały w rusztowaniach, więc nie robię mu zdjęcia. Nieopodal jest jeszcze jedna warta obejrzenia rzecz. Marmurowy Pałac. Ten obiekt nie jest remontowany możemy więc obejrzeć go w pełnej, pięknej, marmurowej krasie. Agnieszka siada nawet na marmurowej ławeczce.
Pałac Marmurowy w Poczdamie © davidbaluch  
Kolejne miejsce na naszej liście to Aleksandrowka. Osiedle rosyjskich domków, a właściwie rosyjska kolonia. Domy zostały  wybudowane w 1827 roku dla rosyjskich chórzystów. Decyzję o budowie tych domów podjął Fryderyk Wilhelm III takimi słowami: "Moim zamiarem jest założyć pod Poczdamem kolonię, pomnik upamiętniający więzi przyjaźni pomiędzy mną a wielkodusznym carem Aleksandrem, majestatem Rosji, gdzie zamieszkają rosyjscy śpiewacy i którą nazwę Alexandrowka". 
Jak postanowił, tak zrobił. I dziś, 200 lat później możemy podziwiać piękne rosyjskie domy. W dwóch z nich do dzisiaj mieszkają potomkowie rosyjskich chórzystów dla których domy te pobudowano. Agnieszka była zachwycona tym miejscem i jeszcze długo po odjeździe przeżywała i zachwycała się domami i całym wokół nich otoczeniem. Sielskie ogródki, łąki, ule.. Inny świat w sercu Poczdamu.
Aleksandrowka © davidbaluch  
Aga w Aleksandrowce © davidbaluch  
No i jedziemy dalej. Przez centrum Poczdamu, ale wciąż drogami rowerowymi, własnymi pasami i nawet własnymi światłami. W pewnym miejscu przed wjazdem na starówkę jest zakaz wjazdu samochodom, ale dozwolony oczywiście wjazd rowerzystów. To co nas wprawia w zdumienie, że w miejscu tym samochody mają nakaz skrętu w prawo, natomiast dla rowerzystów poprowadzono osobny pas przez środek skrzyżowania z własnymi światłami tylko dla rowerzystów. Niesamowite.  Z czymś takim jeszcze się nie spotkaliśmy.
Niesamowita infrastruktura rowerowa Poczdamu © davidbaluch  
Po chwili wjeżdżamy do innego Poczdamu. Starego, majestatycznego. Jednym z pierwszych miejsc jest dzielnica holenderska. Powstała w XVIII wieku jako osiedle dla holenderskich rzemieślników. Jest to unikalny, największy zespół architektury holenderskiej poza Holandią na terenie Europy. Składa się ze 134 domów. I naprawdę czujemy się jak w Holandii. Niesamowite.

Dzielnica Holenderska w Poczdamie © davidbaluch
No i w końcu główny cel naszej wycieczki. Park Sanssouci. Nie będę opisywał szczegółów założenia i historii parku. Mnóstwo informacji jest w internecie. Zaznaczyć może warto jedynie, że założył go Fryderyk Wielki, największy bodajże władca Prus w historii. Park jest przepiękny i po prostu trzeba go zobaczyć. Pałace, niesamowite budowle, w stylach francuskim, włoskim, chińskim, dziesiątki kilometrów ścieżek. Po prostu cud architektoniczny. Tu naprawdę czuje się sens nazwy Sanssouci czyli "bez trosk". 
Z praktycznych wskazówek warto zaznaczyć, że w parku są wytyczone drogi dla rowerów i tylko tam można jeździć. W innych wolno prowadzić, ale są miejsca, gdzie nie wolno roweru nawet prowadzić. Tak jest zaraz po wejściu od strony pałacu Sanssouci. Napotykamy tabliczkę zakaz jeżdżenia i prowadzenia roweru. Są za to stojaki. Przypinamy więc rowery, kaski w dłoń i idziemy zwiedzać. 
Pałac Sanssouci w Poczdamie © davidbaluch  
Zachwycamy się pałacami, ale i takimi drobnostkami  jak piękne kompozycje kwiatów posadzone wzdłuż wszystkich alejek. Aga wspomina, że koleżanki z pracy byłyby zachwycone tym miejscem. No my też jesteśmy. 
Aga podziwia kwiaty © davidbaluch  
Po schodach wdrapujemy się na górę i nieopodal pałacu robimy sobie jedyne dzisiaj zdjęcie razem. Pomaga nam w tym mini statyw.
Nasze selfie przed pałacem © davidbaluch  
Nieopodal oglądamy niezwykle skromny grób Fryderyka Wielkiego pochowanego z boku pałacu w towarzystwie swoich wszystkich psów. Zwykła stara płyta z napisem Fryderyk Wielki. Tak sobie życzył w testamencie, choć życzenie to spełniono wiele lat po jego śmierci. Dopiero w roku 1991, ale to już inna długa historia. Dzisiaj odwiedzający kładą mu na grobie kartofle. Dlaczego? W królewskim edykcie z 1756 r. skierowanym do oficerów i agentów mundurowych, rozkazał im wymuszenie na poddanych uprawianie kartofli, zasadzenie ich wiosną wszędzie na wolnych polach. W edykcie przekonywał o walorach tej rośliny. Ponadto zobowiązał oficerów nie tylko do rozpowszechnienia dekretu, ale i do zrobienia w maju inspekcji pól. Ziemniaczany edykt nadał mu miano ziemniaczanego króla. Niemniej jednak dzięki niemu ziemniak wcześniej mało znany lub wręcz nieznany stał się dziś chyba najpowszechniej spożywanym warzywem bez którego większość mieszkańców naszej części Europy nie wyobraża sobie kuchni.
Grób Fryderyka Wielkiego w Parku Sanssouci © davidbaluch  
Chodzimy po parku. Szukam pewnej rzeźby, która pamiętam z  poprzedniej wizyty kilka lat temu. Szukam i szukam. W końcu jest!! Aga się ze mnie śmieje, że akurat tą rzeźbę zapamiętałem. A dlaczego? zobaczcie sami :-)
Popiersie murzynki w Parku Sanssouci © davidbaluch  
Wracamy po rowery, wsiadamy i szeroką aleją parkową po której jeżdżenie rowerem jest dozwolone jedziemy w stronę Pałacu Nowego. Pałacu wybudowanego z okazji wizyty cara Rosji w Poczdamie. Po drodze napotykamy jednak przepiękny Pawilon Chiński przy którym zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy wspaniałe, pozłacane rzeźby. Park jest naprawdę niesamowity. Ilekroć tu jestem zachwycam się jego pięknem. Warszawskie Łazienki to można powiedzieć biedna miniaturka tego parku.
Pawilon Chiński w Sanssouci © davidbaluch  
Zbiera się na deszcz. Robi się strasznie ciemno i pochmurno. W okolicy Nowego Pałacu zaczyna padać. Chowamy się więc pod jednym z budynków i schowani oglądamy pałac, który jest dokładnie na przeciwko. W międzyczasie ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i decydujemy się jechać dalej. Deszcz w końcu niewielki, a  z cukru nie jesteśmy.
Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe © davidbaluch  
Mija zaledwie 10 minut i po deszczu. Później okaże się, że był to jedyny opad dzisiaj. Okrążamy park na rowerach. Po drodze mijamy wiatrak, pagodę chińską, ogród botaniczny i wiele innych miejsc na których opis nie ma tu miejsca i czasu. Poza tym zanudziłbym czytających (O ile ktoś dotąd dotrwał :-)  ). Po prostu tu TRZEBA przyjechać i zobaczyć samemu. Jedziemy ponownie na starówkę. Mamy ochotę na tureckie Lahmacun. Mijamy Bramę Brandenburską. Oczywiście nie tą w Berlinie. Poczdam ma swoją własną Bramę Brandenburską. Stoi u wylotu Brandenburgerstrasse.  Na zdjęciu poniżej widać ją w tle.
Na Brandenburgerstrasse w Poczdamie © davidbaluch  
Deptakiem jechać nie wolno. Prowadzimy więc rowery w poszukiwaniu tureckiej restauracji. Po drodze Agnieszka zachwyca się wystawami sklepów. Jedna spodobała mi się również bardzo. Sklep myszki Miki. Cudne figurki uśmiechają się do nas z witryny. Zrobiło się bajkowo.
Bajkowy sklep na Brandenburgerstrasse © davidbaluch  
W końcu znajdujemy na deptaku tureckie jedzenie. Siadamy już trochę zmęczeni na krzesełkach i w zasadzie nie zastanawiamy się co zamówić. Chcemy Lahmacun. Do tego bierzemy herbatę. Taką prawdziwą turecką. Z pięknego srebrnego tureckiego samowaru. Pyszna. Czekamy na jedzenie i obserwujemy ludzi. Znowu zrobiło się ciepło i przyjemnie. W końcu kelnerka przynosi nasze jedzonko. Jest ogromne! Takiej porcji się nie spodziewałem. Jak my to zjemy?. Za dwa Lahmacuny i dwie herbaty zapłaciliśmy 11 euro. A najadłyby się cztery osoby. Ale jest tak pyszne.Mniam, mniam.. Jedno z najlepszych jakie jadłem.
Aga wcina Lahmacun © davidbaluch  
Najedzeni jak bąki ruszamy. Jedziemy już powoli w stronę Berlina. Nasza wycieczka dobiega końca, ale jeszcze 10 km do Wannsee i jazda kolejką do auta, a potem do Szczecina. Przez chwilę pomyliłem drogę, co mi się rzadko zdarza, ale szybko się zorientowałem i za chwilę jedziemy w stronę Mostu Szpiegów. Wszędzie szerokie, rewelacyjne drogi dla rowerów. Jest słonecznie i ciepło. Pedałujemy żwawo, choć ja narzekam na przejedzenie. Aga śmieje się ze mnie. Jazda do Berlina to czysta przyjemność. Większość drogi jedziemy z górki. Jak na motorze. 10 minut jazdy w dół, potem kawałek płasko i jesteśmy na dworcu. Bilety kupiłem już wcześniej, więc tylko je kasuję i szybko wsiadamy do stojącego już na peronie S-bahna. No właśnie.. szybko. Gdzieś po 15 minutach jazdy zorientowałem się, że jedziemy jakąś inną trasą. Patrzę na wyświetlacz.. kurczę.. Zamiast do S7 wsiedliśmy do S1. Ale nic, sprawdzam siatkę linii S-bahnów i okazuje się, że mamy niesamowite szczęście. Kolejka jedzie inną trasą, ale jej linia przecina się z S7 dokładnie na Friedrichstrasse czyli tam gdzie mamy przesiadkę na S2. Na miejscu okazuje się, że szczęście mamy podwójne, bo przyjeżdża na ten sam peron z którego za 5 minut odjeżdża nasz S2. W S2 jest sporo ludzi. W pewnym momencie wsiada biednie ubrany Niemiec i próbuje sprzedawać bezpłatną gazetę. Nikt nie chce kupić, więc wysiada. Jeden z pasażerów, typowy Niemiec komentuje sam do siebie, ale głośno: "Tak, Niemcy coraz biedniejsi są, ale cały świat myśli, że wszyscy jesteśmy milionerami. A ta szmata Merkel niech sobie uchodźców do swojego domu weźmie" I mruczy jeszcze coś pod nosem. Akurat tu się z nim zgadzam.
Zmęczeni docieramy do Bernau i szybko przemieszczamy się do auta. 
Koniec wycieczki. Pakujemy rowery © davidbaluch  
Po drodze w Bernau zajeżdżamy jeszcze do NETTO, gdzie zakupujemy kilka niemieckich piw, przyprawy i inne drobnostki po czym jedziemy do Szczecina do którego docieramy około 19.00. Uff, można odpocząć i napić się przywiezionego niemieckiego piwa.
Jeśli ktoś to jeszcze czyta i jest zainteresowany to  tutaj można obejrzeć mapkę naszej wycieczki.

Szlakiem Orła Bielika do pięknej Meklemburgii

Niedziela, 10 kwietnia 2016 · Komentarze(14)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Niedziela wita nas pogodą pod tytułem "na dwoje babka wróżyła". I jak się potem okazuje dokładnie tak jest. Plan na dziś jest taki, aby autem udać się do Kołbaskowa i stamtąd rozpocząć wycieczkę. Jadę więc rano po Agnieszkę do Polic. Za chwilę ruszamy w kierunku Kołbaskowa. Po drodze gdzieś  w okolicy Tanowa widzimy Siwobrodego z ekipą jadących na rowerach. Tym razem chyba bez tandemów. Po niecałej półgodzince parkujemy w Kołbaskowie i ruszamy w stronę Moczył. Już po chwili Aga zauważa w oddali stado żurawi. Mnóstwo ich przechadza się po łące. Zaczynam nerwowo dobierać się do aparatu, wyciągam z torby i okazuje się, że ustawienia są nie takie po poprzedniej sesji. Zaczynam przełączać, a żurawie dostojnie chowają się za górką. Aga się śmieje ze mnie i kiedy w końcu aparat jest gotowy 90% ptaków już nie ma, a ostatnie dwa odlatują. No i te dwa z oddali uwieczniłem.
Żurawie koło Kołbaskowa © davidbaluch
Jedziemy więc dalej. Żurawi nie ma, to może orzeł będzie choć.  Szukamy. I jest! choć prawie przeoczyliśmy. Słabo oznakowany początek Szlaku Orła Bielika. Skręcamy. Na początku lekkie rozczarowanie. Myślałem, że to utwardzony szlak z prawdziwego zdarzenia  z infrastrukturą taką jak miejsca postojowe i.t.d. Okazuje się, że jest to po prostu leśna droga oznaczona drogowskazami. No, ale przynajmniej czuć tu prawdziwą przyrodę. Szlak ma swój urok. Lasy w tym miejscu przypominają te górskie. Iglaste drzewa, zapach wiosny i mokrego drewna. Ano właśnie, mokrego. Zaczyna lekko padać. Zastanawiamy się czy nie zmokniemy zbytnio. Mimo wszystko jest fajnie, bajkowo trochę. Nie podoba nam się tylko rabunkowa polityka obecnego rządu. Wszędzie powycinane drzewa,wszędzie słyszymy piły. Jeśli w ten sposób zbierają pieniądze na 500+ to ja dziękuję. 
Szlak Orła Bielika © davidbaluch
Aga na szlaku © davidbaluch  
na koniec szlaku trafiamy stromą górę pod którą Aga nie ma siły podjechać. Wjeżdżam więc ja i czekam na nią u góry. I tu robimy pierwszy postój. Herbata z termosu i chwila oddechu. 
Jedziemy. Po drodze mijamy wieś Pargowo (dawniej Pargow). We wsi napotykamy ruiny jakieś. Zatrzymujemy się. Aga czyta na tablicy informacyjnej, że są to ruiny XIII-wiecznego kościoła. Na jednej ze ścian jest nawet herb rodziny von Blumenthal. Stary ród z którego wywodzili się znamienici mężowie stanu-ministrowie, burmistrzowie, biskupi.  Czytamy, że kościół popadł w ruinę dopiero po 1945 roku. 

Ruiny kościoła w Pargow © davidbaluch
Jedziemy dalej i wkrótce dojeżdżamy do granicy. Tu wjeżdżamy do Niemiec. Pogoda w kratkę, ale co do zasady większość czasu mży. Na granicy pomiędzy dwoma słupkami Aga robi mi zdjęcie. Dyskutujemy jakim dobrodziejstwem są otwarte granice i ubolewamy, że przez uchodźców, a właściwie różnorakich obcych młodych facetów szukających kasy i lepszego życia naszym kosztem może to się kiedyś skończyć. No cóż, poprawność polityczna rządzących Europą poraża.
Na granicy © davidbaluch
Jesteśmy więc w Meklemburgii. Tuż obok jest malutka wioseczka Staffelde. Co ciekawe, po wojnie ta wieś krótko należała do Polski, jednakże w wyniku kosmetycznych korekt granicy w zamian za kawałek ziemi koło Świnoujścia Polska odstąpiła wieś Staffelde władzom NRD. We wsi jest jedna ciekawostka. Rekonstrukcja kurhanu z roku 1500 p.n.e., który znajdował się w tym miejscu. Szkoda tylko, że opis kurhanu z biegiem lat wyblakł i mało co da się odczytać.
Kurhan w Staffelde © davidbaluch  
Pogoda się poprawia, przestaje padać i droga jak to w Niemczech robi się bajecznie równa i asfaltowa. Za każdym razem podziwiamy tą dbałość o szczegóły, ten porządek, te śliczne obejścia. Krajobrazy też jakieś ładniejsze. Droga do Staffelde też jest ładna bardzo.
Droga do Staffelde © davidbaluch  
No to jedziemy. Za chwilę docieramy do drogi prowadzącej w stronę Mescherin. To nasz dzisiejszy cel, a właściwie leżące kawałek dalej Gryfino. Mamy plan spróbować gryfińską pizzę. Ja zbytnio głodny nie jestem, ale Aga jak zawsze tak. I ostrzy sobie zęby na pizzę. Nawet deszcz jej nie przeszkadza. Kiedy wcześniej zaproponowałem skrócenie trasy z pominięciem pizzerii stanowczo zaprotestowała. No to jedziemy. Woda z nieba nie leci póki co. Jednak zanim dotarliśmy do Gryfina na brzegu Odry zatrzymujemy się przy wieży widokowej o nazwie "Lecący Żuraw" tuż obok Mescherin. Dach wieży stylizowany jest na lecącego ptaka. Zostawiamy rowery na dole i wspinamy się do góry. Agnieszka mówi, że boi się takich schodów gdzie przez kraty widać wysokość pod nogami, ale daje radę i wspina się na górę. Tam rozpościera się wspaniały widok na Odrę. W tym miejscu jest park krajobrazowy. Zapomniałem dziś mini statywu, ale jakoś udaje mi się usadowić aparat na balustradzie i robimy sobie jedyne dzisiaj wspólne zdjęcie.
Wieża widokowa koło Mescherin © davidbaluch
Aga walczy ze strachem © davidbaluch  
Dolina Dolnej Odry © davidbaluch  

My na wieży widokowej © davidbaluch  
No i koniec sesji. Jedziemy przez dwa mosty do Gryfina. Wcześniej w internecie znalazłem pizzerię niedaleko Odry. Pizzeria "Na deptaku".  Siadamy. Na początku pojawiła się kwestia wielkości pizzy. Agnieszka robi duże oczy i mówi, że chce giganta. Ja twierdzę, że wystarczy nam średnia. Koniec końców zgadza się na średnią, ale po oczach widzę, że się ze mną nie zgadza. Nawet pyta czy jak się okaże, że będzie za mało to czy kupię jeszcze giganta. Ok. Zaufaj mi. Średnia wystarczy. Do tego Mirinda i zamawiamy. Bierzemy Pepperoni. I co mogę napisać. Polecamy wszystkim tą pizzę w tej pizzerii. Cud miód. Pyszna jak w naszej ulubionej pizzerii w Szczecinie. Aga zachwyca się smakiem. Ja też. Naprawdę jedzonko pierwsza klasa. I co? Wyszło na moje. Jedna średnia na pół i najedzeni jak bąki popijamy Mirindę nie mając siły na więcej.
Jest pizza! © davidbaluch  
Jedziemy więc ponownie do Niemiec i pedałujemy przez piękne Mescherin. Podziwiamy niemieckie obejścia. Tak tu ślicznie mają. Jak w pudełeczku. Kwiatki, figurki, śliczny kamienny jeżyk uśmiecha się do nas z jednego z ogrodów. Po drodze mijamy ogromne wzgórze z punktem widokowym, ale po pizzy nie mamy siły wspinać się już tak wysoko. Wystarczy, że droga prowadzi pod górę. Skręcamy w znaną nam z zeszłego roku drogę prowadzącą do Geesow. Jest to przepiękny szlak. Bardzo malowniczy z krajobrazami typowymi dla Meklemburgii. Robię szereg zdjęć. Agnieszka po drodze zachwyca się beczeniem owiec, które dobiega nas z pewnego oddalenia. Widzimy wzgórze pokryte białymi owieczkami. Zawsze na takich wycieczkach Aga cieszy się z takich drobnostek jak mała dziewczynka nową lalką. Jest wtedy taka słodka.
Meklemburskie krajobrazy © davidbaluch  
Po dotarciu do Geesow skręcamy w stronę Tantow. Ponownie jedziemy bezkresnymi polami i łąkami. Zaczyna coraz mocniej wiać. Po dotarciu do Tantow i obraniu kierunku na wschód zaczyna nam wiać już prosto w twarz. Jedzie się naprawdę ciężko. Nawet z górki trzeba pedałować. W Tantow mijamy szereg drogowskazów wskazujących propozycje wycieczek. Dolina Dolnej Odry, Salvey Mühle. Oj, jest gdzie jeździć w Niemczech.
Znaki informacyjne w Tantow © davidbaluch  
Zaczynamy ostatni etap naszej wycieczki. Do Rosow i dalej Kołbaskowa. Niestety etap też najtrudniejszy. Jedziemy pod wiatr i w deszczu. Zaczyna padać coraz mocniej. Krajobrazy dalej piękne, ale my już myślimy o ciepłej herbatce i kocyku. Dziś 8 stopni, co w połączeniu z wiatrem i deszczem daje się nam we znaki. W Rosow też byłoby się gdzie zatrzymać.  Są tam ciekawe miejsca, ale tym razem mijamy wieś szybko i jedziemy w stronę granicy. Docieramy w końcu do Rosówka i pozostają nam ostatnie 4 kilometry szosą w deszczu do Kołbaskowa. Po drodze stoi Policja z radarem. Aga krzyczy z tyłu: Zwolnij!, ale co mi tam, zaryzykuję. Uff! Chyba nie przekroczyłem prędkości, bo nie zatrzymali i chwilę później dotarliśmy do auta w Kołbaskowie. Pakujemy rowery, podkręcamy ogrzewanie i wsłuchani w muzykę toczymy się do domu..
Trasa

Pierwsza w tym roku jazda w Niemczech

Sobota, 19 marca 2016 · Komentarze(10)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Na tą sobotę czekaliśmy z Agnieszką już tak dawno. Wciąż chcieliśmy razem pojeździć i zawsze pogoda lub obowiązki psuły nam plany. Ale pomimo ostatnich zawirowań i tego, że  w sobotę mam do pracy na 17.00, to udało się. Uwielbiamy jazdy po Niemczech więc rowery do samochodu i jedziemy do Blankensee. I stamtąd ruszamy. Niedaleko za Blenkensee trafiamy na żółtą tablicę Pampsee. Agnieszka myśli, że to nazwa miejscowości bo wygląda identycznie.Żółta tablica. Nie. To połączenie nazw miejscowości Pampow i Blankensee. W 2013 roku był tu festiwal sztuki zorganizowany przez te dwie miejscowości. Część projektu "Sztuka dla wsi", . Były tu różne instalacje artystyczne. Pozostało logo imprezy "Mi Kricht Hier Keener Mehr Wech". Znam niemiecki dość dobrze, ale konia z rzędem temu kto to przetłumaczy./Dialekt/  tutaj można zobaczyć jak wyglądało to  w 2013 roku.
Pomiędzy Blankensee a Pampow © davidbaluch
Potem dojechaliśmy do Rothenklempenow. Już tu z Agą byliśmy Jest to stary folwark, pięknie odrestaurowany. Tam jest nasz stolik. Mamy już "swoje" miejsca. Usiedliśmy i jemy pyszne bułki, które Agnieszka z zaangażowaniem przygotowała. Ostatnio chcieliśmy w Ueckermünde fischbrötchen kupić, ale jeszcze nie sezon i ciężko. Więc na bułkę z rybą postanowiliśmy nie czekać. Aga kupiła filety z ryby i sama przygotowała nam na wycieczkę. Ona ma zawsze świetne pomysły kulinarne. Rybka, i dodatki. Było pysznie. Bułeczki wyglądały tak:
Fischbrötchen © davidbaluch
Aga podczas postoju w Rotenklempenow © davidbaluch
No i w końcu pojechaliśmy dalej. W stronę Löcknitz. Jadąc przez uroczą wioseczkę Gorkow. Raz już tam byliśmy. I teraz chcieliśmy troszkę zboczyć z trasy, żeby ją zobaczyć. To wioska składająca się z kilkudziesięciu, a może kilkunastu domów i czas się tam zatrzymał na początku XIX wieku.. W Gorkow jak zwykle cisza i spokój. Dwa koty nas wypatrzyły i środkiem wsi przybiegły się przywitać.
Kot w Gorkow © davidbaluch
Kot był niby miły, ale potem spojrzał na mnie jak Rademenes z "Siedem Życzeń" (kto pamięta?) i powie Hator, Hator, Hator. Ja za kotami nie przepadam i chyba to wyczuł, bo zmierzył mnie srogim wzrokiem czarodziejskiego kota.
Hator, Hator, Hator © davidbaluch
Po spotkaniu ze staroegipskim kotem, pojechaliśmy do Löcknitz. tradycyjnie w Netto zakupiliśmy dwa soczki i pojechaliśmy nad jezioro je wypić. Korzystając z  tego, że  w Niemczech można jeden soczek wypić i nikt nie uważa cię za bandytę, mordercę za kierownicą roweru, delektowaliśmy się słońcem i piwem nad jeziorem.
Nasze dwa soczki © davidbaluch
No to po jeziorku i pivku jedziemy dalej.. Jakoś nawet lepiej się pedałuje. Jest nam tak radośnie. Bardzo. Wiosna się zbliża. Aga pedałuje żwawo, a ja  powoli zaczynam patrzeć na zegarek, bo na 17.00 do pracy, mimo, że sobota. Jedziemy już w  kierunku auta. Ale jeszcze Agnieszce zdjęcie robię po drodze. Jest nam tak wesoło. Cudowna sobota.
Aga na rowerze © davidbaluch
I dalej do przodu. Po drodze półkilometrowy zjazd. Aga pojechała, ale ja wyhamowałem, bo spojrzałem na piękny krajobraz Meklemburgii. Lubię te rejony. Cieszymy się, że mieszkamy 15 minut jazdy od Niemiec, bo u nas jeszcze długo nie będzie takiej infrastruktury rowerowej. Wycieczka była cudowna, Aga uśmiechnięta i po jakimś czasie dotarliśmy do auta na granicy i chwilę później byliśmy już w drodze do Polic. Na 17.00 do pracy, ale sobota była świetna. 
A tak wyglądało ostatnie spojrzenie na nasze  Niemcy
Meklemburgia © davidbaluch
P.S.I na koniec napiszę po kilku godzinach ogłoszenie zwycięzcy konkursu. Konia z rzędem wygrała moja siostra Marzenka mieszkająca w Leverkusen, która przetłumaczyła, że napis z pierwszej fotografii oznacza "Mich kriegt hier keiner mehr weg" czyli NIKT MNIE STĄD NIE WYRZUCI. Brawo Ty!! :-) Koń będzie czekał.

Rowerowo po Leverkusen

Sobota, 10 października 2015 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Zeszły tydzień spędziliśmy 700 km od domu w Niemczech, a konkretnie w Leverkusen koło Kolonii. Mieliśmy z Agą usilną chęć pokręcić się trochę rowerami po mieście. Problemem był jednak brak jednego roweru. Do dyspozycji siostra miała jeden, a na ramie Agi wieźć nie chciałem. Wieczór wcześniej szwagier przypomniał sobie, że ma kilka niekompletnych w garażu, więc może jeden kompletny się z tego zrobi. Poszliśmy do garażu, ale czy to z powodu niemocy czy smacznego niemieckiego piwa nie udało się złożyć z trzech jednego. No, prawie udało, ale siodełka nie było. Koniec końców udało się rower pożyczyć cały kompletny, więc jedziemy na przejażdżkę.
Jazda po Leverkusen to bajka. Same drogi rowerowe, a przynajmniej wydzielone pasy. Auta nas nie interesują, mamy swoje drogi własne, tylko dla rowerów. W pewnym momencie się trochę pogubiliśmy, wszak miasto nam nieznane, ale w końcu na powietrznym skrzyżowaniu znaleźliśmy odpowiednią drogę. Swoją drogą fajne rozwiązanie.
Napowietrzne skrzyżowani dróg rowerowych w Leverkusen © davidbaluch
Po drodze napotykamy stację benzynową, a na tej stacji stoi sobie stary Antonow-2. Aga zrobiła sobie przy nim zdjęcie. Stał jeszcze helikopter, ale stwierdziła, że to żadna atrakcja. Fakt, samolot prezentował się lepiej.
Antonow na stacji Aral © davidbaluch
Jedziemy w kierunku zamku Morsbroich. Bardzo stary zamek, którego początki sięgają XIV wieku. Dziś mieści się tu Muzeum Sztuki Nowoczesnej, a także w jednej z sal odbywają się śluby. Podczas naszej krótkiej obecności na ternie zamku widzieliśmy kilka par ślubnych wchodzących i wychodzących z obiektu. Bardzo piękna była też fontanna przed budynkiem i wszyscy nowożeńcy robili sobie przy niej zdjęcie. Niemcy to w ogóle kraj obfitujący w piękne zamki i inne ciekawe budowle.
Schloss Morsbroich w Leverkusen © davidbaluch
Popodziwialiśmy i jedziemy dalej. Aga pyta co tak dziwnie wykrzywiam kolano, a ja na tym pożyczonym rowerze mam szerokie siodełko do którego nie jestem przyzwyczajony i jakoś mi dziwnie. Niby wszyscy zawsze przekonują, że na szerokim wygodnie, ale jednak to kwestia przyzwyczajenia. Ja mam bardzo wąskie i jest mi na nim mega wygodnie, a na szerokim jakoś dziwnie. Nic to. Jedziemy, aż po drodze napotykamy turecki sklep. Hurra, kupię moją przyprawę, która mi się kończy, a w Polsce, a przynajmniej w Szczecinie nie do dostania. W sklepie trafiłem jeszcze moją ulubioną turecką herbatę earl grey. Zakupiłem więc dla siebie i Agi. Szczęśliwy wyszedłem ze sklepu. 
Przed tureckim sklepem z zakupami w ręku © davidbaluch 
Przydał się koszyk przyczepiony do mojego roweru. Dalej z zakupami jedziemy i nie możemy się nachwalić infrastruktury rowerowej. Pedałując wesoło docieramy do BayArena, stadionu na którym na codzień gra znana drużyna Bundesligi, Bayer Leverkusen. Ja tam fanem piłki nożnej nie jestem, ale o tej drużynie słyszał chyba każdy. Stadion dość duży aczkolwiek mniejszy niż nasz Narodowy. W internecie wyczytałem, że ma 30 210 miejsc, a wybudowany został w 1958 roku. 
Wejście do BayArena © davidbaluch
Po obejrzeniu pięknego obiektu sportowego pedałujemy dalej. Po drodze straszy nas jakaś syren wyjąca w pobliskiej fabryce. Pedałujemy więc szybciej. W pewnym momencie zobaczyliśmy tabliczkę kierującą nad Grosser Silbersee czyli Wielkie Srebrne Jezioro. No to jedziemy. Okazało się, że jezioro leży bardzo blisko i  do tego nie jest zbyt wielkie. Zrobiliśmy tam sobie krótki postój, Małe, ale bardzo sympatyczne jeziorko z ławeczkami, ładnym trawnikiem i piaszczystą plażą. Przy jeziorku tabliczka informująca, że nie należy karmić kaczek i ryb, a do tego z opisem w formie graficznej dlaczego tego nie robić. To trafia do nas bardziej niż sam suchy zakaz.
Nad jeziorkiem Grosser Silbersee © davidbaluch  
No i jeszcze kawałek i jeszcze troszkę i docieramy w okolice dworca kolejowego, który podobnie jak w Szczecinie jest w kompletnej przebudowie. I dalej, oczywiście drogami rowerowymi pośród starych kamienic docieramy do dzielnicy Quettingen, czyli dzielnicy gdzie mieszka moja siostra i gdzie stacjonujemy.
Prawdziwe rowerowe miasto - Leverkusen © davidbaluch
Jeszcze zakupy w Aldi po drodze i za chwilę wita mnie mój Kacper, który czekał na mnie w domu i bawił się z kuzynem i kuzynką. Dzień udany, a przede wszystkim cieszymy się, że udało się nam pokręcić trochę po nowym terenie tym bardziej, że Aga targała specjalnie z Polski swoja nową kurtkę rowerową. No to "bis zum nächsten mal !!"

Przez miejsce w którym zmienił się świat

Sobota, 19 września 2015 · Komentarze(12)
Sobota.. Od kilku dni planowaliśmy z Agą wycieczkę po Niemczech. Cały tydzień miałem popołudniówki, a ona jak zawsze na rano, więc została sobota. No i w końcu. Jest pogoda. Jest prawie wolne (bo na 16.00 do pracy) - jedziemy. Najpierw poranne przygotowania. Ja uwijam się jak w ukropie, sprawdzam wiadomości na TVN24 czy Syryjczycy nie atakują, bo tam gdzie jedziemy  m.in. umieścili ich, ale nie, jednak nie. Ja dbam o nasze bezpieczeństwo, a Aga się w tym czasie maluje. No nie mogę .. :-).  W końcu 8.00. Ruszamy.Auto prowadzi Aga, bo ja w dniu wczorajszym zbyt się przepracowałem, żeby tak z samego rana prowadzić. Rzadko tak jest, więc mogę podziwiać jej kunszt kierowcy. Ja na przykład nie potrafię z 15 km/h pojechać dalej z trójki albo wjeżdżając na parking już zgasić silnik i toczyć się oszczędzając paliwo na miejsce postojowe, a co najlepsze być tak wyluzowanym, żeby mieć gdzieś czerwone światło w Dobrej.. Tak, tak.. Dobra ma światła. Póki co. Jakiś remont. Nie mogąc wyjść z podziwu dojechaliśmy do Löcknitz.  
A teraz dlaczego taki tytuł bloga? O tym później..dla wytrwałych.
Dojechaliśmy do Löcknitz © davidbaluch
Z Löcknitz ruszyliśmy w kierunku zupełnie nam nie znanym. Pierwszy raz tutaj rowerami. Pierwsza wieś Gorkow. I od razu zachwyceni jesteśmy. Czas jakby się tutaj zatrzymał. Stare XIX wieczne domy, żadnego nowego budynku. Piękne stare wierzby. Magiczne doprawdy miejsce. A do tego jakieś gospodarstwo przy którym się zatrzymaliśmy i najpierw dwie kozy wylazły zobaczyć kto do tej zapomnianej wsi przyjechał, potem stado świń. Bardzo płochliwych jak tylko aparat widziały. Aga zakochała się w nich i w tej wioseczce. Naprawdę jest cudowna.. Wioseczka.. Aga też :-) Ludzi nie spotkaliśmy. Ani człowieka.

Aga w Gorkow © davidbaluch
Świnia w Gorkow © davidbaluch
Już w świetnym nastroju (Aga prawie całowała świnki w pyszczki) jedziemy ciut gorszą drogą, ale po chwili docieramy do asfaltowej i grzejemy. W pewnym momencie Aga odkryła, że można by kukurydzę pożyczyć z pola i może kiedyś tam nawet oddać, ale skończyło się na planach. No to chociaż zdjęcie. Aga wspomina: A pamiętasz jak niedawno taka malutka była? No była, teraz jest duża i gryzie. Jedziemy dalej.
Aga w kukurydzy © davidbaluch
Jakiś czas później docieramy do wsi o nazwie dla mnie niesamowitej. Poczułem się jakbym przeniósł się w sekundę kilkaset kilometrów dalej. Do miejsca gdzie kiedyś mieszkałem. Kto zna, wie o czym piszę..
Friedberg © davidbaluch
A po drodze jeszcze Krugsdorf. Samochodem byliśmy tu już nieraz. Piękne jezioro, czyste, puste i w ogóle woow. Ale rowerami nie byliśmy jeszcze. Zatrzymujemy się w miejscu, w którym kilka tygodni temu plażowaliśmy. Dziś pusto. Ale pięknie. To jezioro to moje ulubione miejsce plażowania w okolicy Szczecina. Czysto i pusto. Dziko i pięknie. Tu konsumujemy pepsi, piwo, i jakieś bułeczki. W cudownych okolicznościach przyrody.
Krugsdorf © davidbaluch
No i dojechaliśmy do Pasewalku. Dziś zamierzamy być turystami. Objeżdżamy całą starówkę. Kierowcy nam ustępują wszędzie i w pewnej chwili mówię do Agi, że tu inaczej traktuje się rowerzystów, a tu nagle jakieś trąbienie z tyłu i "baba za kierownicą" coś gestykuluje. Nawet nie wiem o co jej może chodzić.. hmm. Nieważne. Jedziemy i oglądamy miejsca warte zobaczenia. Jedno z nich. Anklamer Tor. (Brama Anklamska) to po prostu malowidło na ścianie budynku. Ale jakie!! Namalowane w 1999 roku przez francuską grupę artystyczną Cite de la Creation. Szkoda, że u nas się nie da. To znaczy da się, tylko na dole pojawiłyby się natychmiast ozdobniki w stylu HWDP i.t.p. Szkoda, że taki ten nasz kraj ta Polandia.
Anklamer Tor, Pasewalk © davidbaluch
Ja i Anklamer Tor © davidbaluch
Oglądamy jeszcze kilka zabytków, ale warta uwagi jest wieża nazwana "Kiek in de Mark". Jest to wieża wybudowana w 1445 roku. W tym czasie na Pasewalk leżące w Marchii napadło pobliskie miasto Prenzlau. Pasewalszczanie wygrali tę bitwę i wzieli do niewoli około 200 jeńców z Prenzlau. Obiecali im wolność w zamian za zapłatę. Każdy z jeńców wykupił się, a miasto Pasewalk za te pieniądze wybudowało tę oto wieżę na murze obronnym miasta. Nazwa "Kiek in de Mark" to  z języka staroniemieckiego i oznacza "Obserwuj Marchię". Ciekawa historia.
Kiek in de Mark © davidbaluch
Jeszcze robimy krótką wizytę  na rynku w Pasewalku. To Naprawdę fajne miejsce. W ogóle  Pasewalk jet dość niedocenianym turystycznie miastem. Polacy jeżdżą tu na basen i na zakupy, a warto czasem pojeździć po mieście. Zabytków oglądaliśmy dużo więcej, ale czasu nie ma ani miejsca, żeby nie zanudzić. Polecam odkrywać. Naprawdę.
Nasze rowerki na rynku w Pasewalku © davidbaluch
No i dotarliśmy do kluczowego wpisu. Jakie to miejsce zmieniło świat? 
Cofnijmy się w czasie do roku 1914. Wybuchła I wojna światowa. Był taki kapral. W okopach frontu został potraktowany gazem łzawiącym. Przeżył to bardzo.. bardzo źle. Oślepł na jakiś czas. Na kilka tygodni trafił do szpitala w Pasewalku...Nazywał się Adolf Hitler. Szpital ten znajdował się przy obecnej  Schützenstrasse. Podczas tego pobytu Hitler przeszedł istną metamorfozę i tam, wtedy, w 1918 roku podczas leczenia powziął znamienną dla ludzkości decyzję: cytat: "Ich aber beschloss Politiker zu werden" -  "Ale ja postanowiłem zostać politykiem". Nie było to tylko postanowienie chwili. Od tego momentu, od pobytu w tym miejscu A.Hitler zaczął przeć naprzód. Od Kaprala do Kanclerza. To, że miejsce pozostało w pamięci Hitlera nie ulega wątpliwości. Było dla niego szczególne. Po dojściu do władzy  w 1933 roku, już w 1934 nakazał zburzenie szpitala. Do roku 1937 w tym miejscu postawiono budynek ku czci Hitlera i w centralnym pomieszczeniu stało jego popiersie z wyrytym napisem:  "Ich aber beschloss Politiker zu werden".
Jeszcze jeden szczegół świadczący o przywiązaniu Hitlera do tego miejsca: 25 października 1932 roku, a więc krótko przed dojściem do władzy wygłosił płomienne przemówienie do 6.000 słuchaczy w parku  w pobliżu szpitala w którym był leczony.
Współcześni Niemcy ostro rozprawili się z ze swoją historią. Może i dobrze.  Co dziś zostało z miejsca o którym piszę? Zobaczcie za moimi plecami. Jedno nie ulega wątpliwości. Tutaj się wszystko zaczęło.

Tutaj się wszystko zaczęło.. Pasewalk © davidbaluch
I pojechaliśmy przez wioski i wioseczki, pedałowaliśmy ile sił. Był bruk i las, i błoto. Ale i asfalt i piękne widoki . I Aga znalazła pyszne jabłka, które zjedliśmy po drodze. Jechaliśmy przez farmę wiatraków, które szumiały nam nad głowami. Pogoda cudowna, wycieczka wspaniała.. Dojechaliśmy do auta.. i do Polski. Dziś widzieliśmy niezwykłe miejsca. Zapraszam na króciutki film..
TRASA

Deszcz czy nie deszcz.. czyli jechać czy nie (NIEMCY)

Sobota, 5 września 2015 · Komentarze(7)
Kategoria Po Niemczech
Rano o 6.30 trzeba było podjąć decyzję czy jedziemy na wycieczkę. Decyzja nie była łatwa, bo na dwoje babka wróżyła. Pada i nie pada. Czasem słońce czasem deszcz. Ale męsko damska decyzja. Jedziemy.Samochodem po ósmej jedziemy na granicę i jak zawsze parkujemy na Orlenie w Lubieszynie. I tam start. Pogoda nie zachęca do jazdy. Zaraz zaczyna padać. Pytam na wszelki wypadek Agi czy na pewno jedziemy. Mówi, że na pewno. Fajnie. Ja sam w nowej kurtce rowerowej, ona w kamizelce - zimno, ale jedziemy.
Po kilkuset metrach nie wiedząc jak długo potrwa nasza wycieczka postanawiam zrobić Adze zdjęcie na pamiątkę, gdybyśmy zaraz mieli wracać. Zdjęcie wychodzi pięknie.. tak jak piękna jest Agnieszka. 
Aga na początku wycieczki © davidbaluch
Za chwile robimy sobie jeszcze zdjęcie razem. Pogoda jest tak zmienna, że nie wiemy jak zakończy się ta wycieczka. Czy zrobimy 10 czy 50 kilometrów. Wciąż mży. Ale pytam Agnieszki czy jedziemy. JEDZIEMY! No to jedziemy.

Razem na drodze pomiędzy Linken a Grambow © davidbaluch
Jedziemy dalej. Wiatr strasznie wieje nam w twarz i jazda staje się bardzo trudna, ale nie poddajemy się. Ani ja, ani Aga.. Kierunek Południe. Droga jest rewelacyjna. Asfalt non stop. Jak to w Niemczech., Tylko, że pod górę i z góry i pod wiatr. Ale jak widać na poniższym zdjęciu Aga grzeje ile sił :-)
Aga zasuwa pod wiatr © davidbaluch
Jedziemy dalej i po drodze podziwiamy cudowne meklemburskie krajobrazy. Naprawdę jest tutaj co oglądać. I ja sam jestem zachwycony tą częścią Niemiec. Aga też uważa, że to piękna część ziemi. Mam znajomych Niemców, którzy mieszkają w zachodnich Niemczech, a mianowicie w mojej ukochanej Hesji i oni mówią, że ich marzeniem jest mieszkać w Mecklenburg Vorpommern. Doceniajmy to co mamy tuż obok.
Wiatraki na drodze pomiędzy Grambow a Crackow © davidbaluch
Jedziemy i w końcu pod jakąś wiatą siadamy na drożdżówki. Ja , a właściwie Aga zrywa jakąś roślinkę, a ja przypominam sobie, że jako dzieci jedliśmy to coś jako nazywane przez nas "bułeczki". Można to porównać ze szczawiem i mirabelkami pana Niesiołowskiego. Aga mówi, że nie zna i nie jadła. My na naszym podwórku lat osiemdziesiątych tak. Nie wiem jak to się nazywa. Znacie? Jedliście? Zrobiłem zdjęcie. I zjadłem.Smak dzieciństwa.
Roślinka mojego dzeciństwa © davidbaluch
No i jazda. W końcu docieramy do autostrady Berlin-Szczecin i wzdłuż niej kontynuujemy naszą wycieczkę. Dziś nie ma zabytków, ale krajobrazy piękne, drogi cudowne i jak na razie deszcz za bardzo nas nie moczy. W zasadzie w ogóle. Na następnym zdjęciu Aga jedzie drogą w pobliżu Storkow.
Okolice Storkow. Kolejna piękna niemiecka droga © davidbaluch
I potem kontynuacja wzdłuż autostrady A11 z Berlina do Szczecina. Fajna droga wzdłuż której rosną gruszki, jabłka i inne owoce. Aga namiętnie się zatrzymywała, jadła i wciskała do moich sakw gruszki przydrożne. Nie ma to jak gruszka nasączona ołowiem autostrady. Ale jakiej..! Budowanej jeszcze przez Adolfa H.!!
Droga wzdłuż autostrady A11 © davidbaluch
Potem jeszcze jazda szybka uciekając przed burzowymi chmurami. Nie do końca się udało. Ale na szczęście była wiata w miejscowości Ladenthin i tam przeczekaliśmy ulewę, która notabene trwała kilka minut tylko, a Aga zjadła drożdżówkę w tym czasie.
Ja sam zadowolony bardzo., bo mimo złych prognoz jak dotąd nie zmokliśmy.
Czekając na koniec deszczu w Ladenthin © davidbaluch
Potem szybki sprint do Schwennenz i dalej i dalej. Przed Schwennenz urzekł mnie jeszcze widok pięknego niemieckiego landszaftu. Musiałem uwiecznić. Oto on:
Pomiędzy Ladenthin a Schwennenz © davidbaluch
I tą drogę pojechaliśmy już w kierunku granicy. Teraz już jechało się z wiatrem. Znacznie szybciej i lepiej. Było świetnie. Za jakieś 7 kilometrów dotarliśmy do granicy i za chwilę do auta stojącego na parkingu Orlenu w Lubieszynie. Rowery zapakowaliśmy i za pół godziny byliśmy w domu. No więc jeszcze pakowanie rowerów do bagażnika. 43 kilometry pod wiatr odczuliśmy jak 60, ale bardzo przyjemnie było...
Koniec wycieczki. Stacja Orlen w Lubieszynie © davidbaluch
I tyle... Do następnego....
MAPA

Bez gumy ani rusz

Sobota, 18 lipca 2015 · Komentarze(5)
Kategoria Po Niemczech
Sobota, piękna pogoda, prawie koniec urlopu i jutro nie będzie czasu na rower. Co wynika z tej arytmetyki? Dziś musi być rower!! Pojechałem do Polic, zabrałem Agę i jej rower i ruszyliśmy autem w naszym ulubionym kierunku czyli na pobliskie Niemcy. No nie do końca. Dojechaliśmy do Dobrej przed granicą i po ściągnięciu rowerów z dachu zaczynamy naszą dzisiejszą wycieczkę.
Dobra pod Szczecinem. Początek © davidbaluch
Najpierw fajną drogą dla rowerów 6 km w stronę Blankensee. Jadę tu pierwszy raz od końca remontu i muszę przyznać, że jest rewelacyjnie. Droga marzenie jak w Niemczech. Nawet Aga się dziwi, że w Polsce asfaltowa szeroka DDR-ka. Tyle asfaltu na ziemię wylali? pyta. No w każdym razie po jakimś czasie wjeżdżamy do Niemiec i tam też rewolucja. Przebudowane całe przejście, a właściwie w dzisiejszych czasach lepiej mówić połączenie krajów, bo żadne to już przejście graniczne. Rok temu jechałem tu jednym kołem auta po chodniku, a drugim po poboczu, a Monika patrzała czy gałęzie na dachu nie haczą rowerów. A teraz? Szeroka piękna droga asfaltowa. No super. Minęliśmy więc Blankensee i kierujemy się się w stronę Mewegen. Po drodze piękne łany zboża. Namawiam Agę do zdjęcia i choć ma opory czy ją jakiś Bauer widłami nie pogoni za niszczenie zboża to w końcu decyduje się na szybkie foto, ale łypie niepewnie na pobliskie zabudowania czy jednak ktoś z widłami nie wyskoczy.

Aga wśród łanów niemieckich zbóż © davidbaluch
Powolutku dojeżdżamy do Mewegen przez piękny stary las i nagle słyszę z tyłu krzyk: o kurczę!! folia jakaś mi się chyba zaczepiła. Ta folia to szelest powietrza uciekającego ze złośliwym świstem z pękniętej gumy w tylnym kole roweru Agi. Rower ostatnie lata stał i chyba ma dość tych wycieczek i na wszelkie sposoby pokazuje, że chciałby już na emeryturę. Bunt roweru. Nie mam powietrza, zanieście mnie na plecach do domu. Ale na szczęście mam dętkę w kuferku. Tylko nic do ściągnięcia, żadnej łyżki. trzeba rękami. Ale jakoś poszło, choć opona walczyła jak mogła żeby nie założyć jej na felgę. Uff.. udało się w końcu....!! Rower ze złością spojrzał, ale ruszył dalej. Niepokorne zwierzę.
Serwis rowerowy w Mewegen © davidbaluch
Za całkiem niedługo dotarliśmy do Rothenklempenow. Ciekawe miejsce z ciekawą historią. Na polskich stronach niewiele znalazłem, ale na niemieckich dowiedziałem się, że zamek (jeśli można go tak nazwać, raczej duży folwark) wybudowany został w 1609 roku przez Hansa von Eickstedta, a podczas wojny trzydziestoletniej został niemal kompletnie zniszczony. Potem został odbudowany, a następnie ponownie zniszczony podczas wojny Napoleona Bonapartego przeciwko Rosji i Prusom. Potem w XIX wieku przywrócony do świetności i dziś jest w całkiem świetnym stanie. Do 1950 roku produkowano to popularnego Korna, rodzaj niemieckiej wódki. W 1993 roku miejsce zostało kompletnie odrestaurowane i przywrócono mu historyczny czerwony kolor.
My wykorzystaliśmy to miejsce do zjedzenia bułki, jagodzianki i wypicia coli.
Rothenklempenow. Postój w zabytkowym dworze © davidbaluch
Po chwilowym postoju ruszamy dalej mijając jakiś ślub w kościele. Akurat para młoda wychodziła naiwnie wierząc, że będą żyli długo i szczęśliwie. My ominęliśmy ich i popedałowaliśmy w dal..
Wyjeżdżamy z dworu Rothenklempenow © davidbaluch

Niedaleko popedałowaliśmy, bo wkrótce zaciekawiły nas dożynkowe figurki stojące przy drodze. Fajowe. bardzo pozytywne figury. U Niemców już żniwa gdzieniegdzie i takie fajne słomiane ludki uśmiechają się wesoło do nas. Sielanka wiejska.
Słomiane ludki w Rothenklempenow. Trzy słomiane ludki © davidbaluch
To, że tego słomianego ludka za jajka złapałem to czysty przypadek, zaręczam!!! Potem już kierunek Löcknitz. Tradycyjnie postój przy Netto. Zakup dwóch piwek i jazda nad jezioro. No, przy okazji kupiłem musztardy niemieckie, bo lubię bardziej niż polskie i dwa dezodoranty "Fa" dla siebie i Agi, bo żal było nie wziąć jak w promocji były po 1 euro akurat i jazda nad pobliskie jezioro. Aa!! I jeszcze kupiłem takie salami jako zakąskę. W sumie to żadne z nas nie miało ochoty zbytniej i tak żeśmy sobie pod nos podsuwali, ale jakoś proszę! nie dziękuję! a może jednak..? Koniec końców zjedliśmy jakoś, tak się złożyło po równo,a więc po trzy kabanoski, popiliśmy piwem i zadowoleni pojechaliśmy dalej. Na poniższym zdjęciu prezentuję nasze wiktuały.
Postój w Löcknitz nad jeziorem. Piwo i kabanosy z NETTO © davidbaluch
No i cóż .. popedałowaliśmy w kierunku Blenkensee, choć to jeszcze daleko. Po drodze piękne niemieckie drogi rowerowe. Ta kropeczka z przodu to Agnieszka goniąca ile sił w nogach.
Droga rowerowa Löcknitz-Bismark © davidbaluch
Po drodze mamy jeszcze jezioro Blankensee  Nie możemy sobie odmówić przyjemności pomoczenia zmęczonych nóg w jeziorku. Trasa wspaniała, jak to w Niemczech i na koniec mini kąpiel w jeziorze.. cud miód...
Moczymy nogi w jeziorze. jaka ulga dla stóp :-) © davidbaluch
No i tyle. Kolejne 8 km i dotarliśmy do auta w Dobrej. Cała nasza wycieczka nie udałaby się tak fajnie, gdybym nie wziął zapasowej dętki. Jaki morał z tej historii? Nie ruszaj się z domu bez gumy, bo nigdy nie wiesz jak się dzień zakończy.
Nasza trasa

Rowerowo u sąsiadów

Niedziela, 12 lipca 2015 · Komentarze(4)
Kategoria Po Niemczech
Nadejszła sobota. No to na rower wypadałoby. Wybraliśmy się z Agnieszką do rowerowego raju jak ktoś ostatnio napisał. Do Niemiec czyli. Zapakowaliśmy rowery do auta i o dziwo okazało się, że dwa wchodzą do mojego bagażnika. Nie trzeba na dach? Fajnie! No to jedziemy do Lubieszyna. Po dojechaniu  wypakowujemy rowery i jazda. I jak zawsze w DE. Rewelacja. Pusto, drogi rowerowe asfaltowe. Ulicami praktycznie nie jeździmy. Od razu po skręceniu w stronę Grambow i później Löcknitz, a oczom naszym ukazują się  piękne łany zboża...
Piękne landszafty polsko-niemieckiego pogranicza © davidbaluch
I w zasadzie teraz takie widoki nam towarzyszą. Świetna dwupasmowa droga dla rowerów, która zabezpiecza mnie przed zderzeniem z mniej hamującą Agnieszką :-)

Dwupasmówka rowerowa © davidbaluch
Po jakimś czasie dotarliśmy do Löcknitz. Zahaczyliśmy o NETTO, bo Aga dopominała się o picie. No więc kupiłem dwa izotoniki o zawartości alkoholu 4.9 %. Bardzo zadowolony wyszedłem ze sklepu.

Przed Netto w Löcknitz © davidbaluch
Nie każdy wie, że w Niemczech można mieć 1,6 promila na rowerze. A my tylko po jednym piwku i jedziemy dalej. półtora promila i można jechać? Dziwne, nie popieram, ale jakoś nie słychać o setkach zabitych rowerzystów  w Niemczech. Może mądrzejszy naród i człowiek sam wie kiedy może na rower wsiąść, a nie kieruje się tylko prawem. W Polsce zawsze był zamordyzm. I Polak robi to co mu każą , a sam niewiele myśli o własnym bezpieczeństwie na drodze. Chyba tu tkwi różnica. No więc nad jeziorem krótka przerwa....
Nad jeziorem w Löcknitz © davidbaluch
No i po przerwie wracamy do PL, bo dzieci czekają. Jedziemy trochę dookoła przez Plöwen i Kutzowsee, jezioro w pobliżu Bismarck. I tam ostatnia chwila postoju i wracamy do Lubieszyna. Samochód na Orlenie stoi. Pakujemy rowerki i wracamy. Było super!!
Nad jeziorem Kutzowsee © davidbaluch

Rekreacyjnie po Leverkusen

Środa, 8 lipca 2015 · Komentarze(3)
Kategoria Po Niemczech
Jestem z moim Kacperkiem na wakacjach. U siostry w Leverkusen w Niemczech.Od kilku dni mialem ochotę pojeździć,ale Kacper miał jakiś lęk przed zostaniem samemu w domu nawet na godzinkę.To znaczy nie samemu, tylko z ciocią. Przyklejony do taty bardzo.No,ale dziś kolejny raz pytam czy zostanie z ciocią,a tata na godzinkę wyskoczy.No i ok.Jest zgoda. Idę więc do piwnicy po Gianta siostry a tam szok: rowery z calego bloku stoja nieprzypięte w ogolnodostepnym niezamkniętym pomieszczeniu,a właściwie dużej wnęce. Chciałbym żeby u nas to było możliwe. No więc rowery stały o tak:
Rowerki w piwnicy © davidbaluch
Wsiadłem i jadę.Siostry rowerek to ten najbardziej na prawo. Na poczatku stwierdzam z zadowoleniem, że wszystko chodzi jak trzeba. Płynnie i lekko. Więc jadę. Zaraz obok domu napotykam ulicę Szczecińską. Woow.Super.Kawałek mojego miasta 700 km od domu!!
Ulica Szczecińska w Leverkusen © davidbaluch
Po niedługim czasie jadąc drogą dla rowerów dojeżdżam do dworca.Patrzę sobie na rozklad peronów, bo jutro powrót do Polski. Wszystko co fajne szybko się kończy. Na dworcu widok zwyczajny w Niemczech czy Skandynawi-pełno rowerów obok stacji.Ludzie dojeżdżają rowerami do stacji i dalej do pracy pociągiem. U nas jeszcze musi trochę czasu minąć. Przede wszystkim nigdy nie byloby wiadomo czy po powrocie rower by stał jeszcze.Dziki kraj,dzikie obyczaje..
Parking rowerowy przed dworcem © davidbaluch
Jadę więc dalej do centrum.Miasto jak miasto.Jak to w Niemczech, dużo dróg rowerowych, nawet wąziutkich,ale są.Wszędzie.Po jakimś czasie jadac deptakiem napotykam znak zakaz ruchu rowerów, z tym że w pewnych godzinach..hmm. korci,żeby jechać. Myślę sobie i myślę,ale moje rozważania przerwał widok radiowozu jadącego tymże deptakiem.Zdecydowałem,że nie jadę ☺
Zakaz ruchu rowerów, a w oddali Policja © davidbaluch
Po drodze co rusz widzę reklamy produktu,który jest bardzo smaczny i wszyscy,którzy w okolice Köln przyjadą powinni spróbować. Lokalne piwo Kölsch.Pyszne.A na światłach stoi mała rowerzystka. Nie boi się ona. Nie boją się rodzice.Leverkusen to duże miasto,ale ani razu nikt nie minął mnie na żyletkę. Rowerzysta czuje,że jest pełnoprawnym uczestnikiem ruchu.
Knajpa z lokalnym piwem i mała rowerzystka © davidbaluch
No i jazda do domu,bo synkowi obiecałem,że za godzinkę będę spowrotem. Po drodze jeszcze selfie na tle jednej z głównych ulic Leverkusen. Jak zwykle wydzielone pasy dla rowerów. W ogóle wszędzie pelno śluz rowerowych.Kierowcy szanują. Tak można jeździć.
Selfie w Leverkusen © davidbaluch
Przez całą drogę pogoda była zmienna. Raz fajnie,raz mżawka. Ale jak usiadłem na balkonie po powrocie, to cieszyłem się,że nie jestem na rowerze. Choć jak widać Niemcom to nie przeszkadza.
Nie ma to jak w deszczu na rowerku © davidbaluch
No i tyle jutro powrót do Polski i rowerowanie po okolicy,bo jeszcze tydzień urlopu...

Do Niemiec na jagody

Niedziela, 28 czerwca 2015 · Komentarze(5)
Kategoria Po Niemczech
Dziś niedziela. Za oknem znowu zbiera się na deszcz, ale umówiliśmy się z Agnieszką na wypad rowerowy do zachodnich sąsiadów. No i wyjazd miał być zmotoryzowano rowerowy czyli do Niemiec autem, a potem relaksacyjna przejażdżka rowerami. Mimo niepogody jedziemy. Ze Szczecina do Polic dotarłem w 15 minut, zapakowaliśmy Agi rower na dach mojego auta i pomknęliśmy w kierunku granicy.
Przed domem Agi. Rower już na dachu © davidbaluch
Po pół godzinie dotarliśmy do Hintersee. Rower z dachu wyciągnęliśmy, mój z bagażnika i jadymy. Dystans niezbyt duży zaplanowaliśmy. Około 30 km, ale to ma być miła niedzielna przejażdżka. Po drodze planujemy zebrać trochę jagód. Tylko, że mamy trochę  inne wyobrażenie słowa "trochę".. No, ale najważniejsze, że nie pada. Jest fajnie. Objuczeni tobołkami jedziemy. Najpierw Ludwigshof i drewniane figurki na skrzyżowaniu dróg.
Na rozstaju dróg © davidbaluch
Po niecałych 10 km dotarliśmy do jagodowni. Nie powiem gdzie, bo nam zeżrą :) Ale tam robimy postój. Okazuje się, że jagody są dużo mniejsze od truskawek, a co za tym idzie: Kurczę! zbierają się jakoś wolniej! Po 40 minutach nawet taki mini mini pojemnik nie jest zapełniony. Aga uparła się, że zbieramy do pierwszej gwiazdki. W jej oczach widzę dwie wielkie jagody. Po kilkudziesięciu minutach nastąpiła sympatyczna wymiana zdań co do celu dzisiejszej wycieczki. Ja nieśmialo oznajmiłem, że raczej bym pojeździł na rowerze, Agnieszka wspomniała, że myślała raczej o jagodach, a przy tej wymianie zdań nawet parę jagód się nam wysypało na ziemię i koniec końców pojechaliśmy dalej.
Zbieramy jagody niezgody © davidbaluch
Niedługo Rieth. Dojechaliśmy. Popatrzeliśmy na Zalew Szczeciński w przystani jachtowej i niedługo potem odwiedziliśmy znany mi i nie tylko mi Imbiss w którym zaopatrzyliśmy się w piwo. Wypiliśmy je na miejscu. Nie ma to jak cywilizowany kraj, w którym można wypić jedno piwo i legalnie jechać na rowerze. Imbiss w cudownym znajduje się miejscu. Chciałbym tak mieszkać..
Na piwku w Imbissie © davidbaluch
Po piwku pognaliśmy doładowani elektrolitami z piwa piękną asfaltową drogą dla rowerów przez lasy w kierunku Luckow.  Po piwie w ogóle jechało się znaczniej fajniej, a że jechaliśmy DDRką, a właściwie drogą rowerową Odra Nysa to jazda była naprawdę świetna. Full relaks przez las.
DDR przez las. Asfalt i asfalt. Pieknie © davidbaluch
Po chwili dojechaliśmy do Luckow. Malutka miejscowość. W centrum wioski znajdujemy pomnik poświęcony niemieckim żołnierzom poległym podczas pierwszej i drugiej wojny światowej z tej właśnie wioseczki. No cóż.. każdy ma swoich poległych i swoich bohaterów. Świat nie jest czarno biały. Po jednej i drugiej stronie byli normalni ludzie i mordercy. I wśród Niemców i Polaków i Ukraińców i innych nacji.
Naszym poległym w Wojnach Światowym Braciom 1914>1918 1939>1945 © davidbaluch
Przy okazji patrząc na pomnik wypijamy zapasy maślanki owocowej.
Postój w Luckow © davidbaluch
Popedałowalismy dalej. Teraz szosą. Pierwszy raz dzisiaj, ale droga mało uczęszczana i do tego niedziela. Samochodów jak na lekarstwo, jak to u Niemców  w niedzielę (sklepy zamknięte,więc dokąd jeździć). Więc wesoło sobie pośpiewując jedziemy szukając Afryki. W międzyczasie wyszło słońce, zrobiło się sielsko. Agnieszka wesoło pomyka w kierunku Ahlbeck.
Pomykamy wesoło :) © davidbaluch
I nagle! jest Afryka!!!
Struś w środku Europy © davidbaluch

Po Strusiolandii pojechaliśmy do Hintersee. Tam czekało na nas auto, wierne i grzeczne. Troszkę spało. I zawiozło nas do domu. A w domu pyszny obiad i piwo. Jutro znowu praca. A tak było fajnie.. :)