Bez gumy ani rusz
Sobota, 18 lipca 2015
· Komentarze(5)
Kategoria Po Niemczech
Sobota, piękna pogoda, prawie koniec urlopu i jutro nie będzie czasu na rower. Co wynika z tej arytmetyki? Dziś musi być rower!! Pojechałem do Polic, zabrałem Agę i jej rower i ruszyliśmy autem w naszym ulubionym kierunku czyli na pobliskie Niemcy. No nie do końca. Dojechaliśmy do Dobrej przed granicą i po ściągnięciu rowerów z dachu zaczynamy naszą dzisiejszą wycieczkę.
Najpierw fajną drogą dla rowerów 6 km w stronę Blankensee. Jadę tu pierwszy raz od końca remontu i muszę przyznać, że jest rewelacyjnie. Droga marzenie jak w Niemczech. Nawet Aga się dziwi, że w Polsce asfaltowa szeroka DDR-ka. Tyle asfaltu na ziemię wylali? pyta. No w każdym razie po jakimś czasie wjeżdżamy do Niemiec i tam też rewolucja. Przebudowane całe przejście, a właściwie w dzisiejszych czasach lepiej mówić połączenie krajów, bo żadne to już przejście graniczne. Rok temu jechałem tu jednym kołem auta po chodniku, a drugim po poboczu, a Monika patrzała czy gałęzie na dachu nie haczą rowerów. A teraz? Szeroka piękna droga asfaltowa. No super. Minęliśmy więc Blankensee i kierujemy się się w stronę Mewegen. Po drodze piękne łany zboża. Namawiam Agę do zdjęcia i choć ma opory czy ją jakiś Bauer widłami nie pogoni za niszczenie zboża to w końcu decyduje się na szybkie foto, ale łypie niepewnie na pobliskie zabudowania czy jednak ktoś z widłami nie wyskoczy.
Powolutku dojeżdżamy do Mewegen przez piękny stary las i nagle słyszę z tyłu krzyk: o kurczę!! folia jakaś mi się chyba zaczepiła. Ta folia to szelest powietrza uciekającego ze złośliwym świstem z pękniętej gumy w tylnym kole roweru Agi. Rower ostatnie lata stał i chyba ma dość tych wycieczek i na wszelkie sposoby pokazuje, że chciałby już na emeryturę. Bunt roweru. Nie mam powietrza, zanieście mnie na plecach do domu. Ale na szczęście mam dętkę w kuferku. Tylko nic do ściągnięcia, żadnej łyżki. trzeba rękami. Ale jakoś poszło, choć opona walczyła jak mogła żeby nie założyć jej na felgę. Uff.. udało się w końcu....!! Rower ze złością spojrzał, ale ruszył dalej. Niepokorne zwierzę.
Za całkiem niedługo dotarliśmy do Rothenklempenow. Ciekawe miejsce z ciekawą historią. Na polskich stronach niewiele znalazłem, ale na niemieckich dowiedziałem się, że zamek (jeśli można go tak nazwać, raczej duży folwark) wybudowany został w 1609 roku przez Hansa von Eickstedta, a podczas wojny trzydziestoletniej został niemal kompletnie zniszczony. Potem został odbudowany, a następnie ponownie zniszczony podczas wojny Napoleona Bonapartego przeciwko Rosji i Prusom. Potem w XIX wieku przywrócony do świetności i dziś jest w całkiem świetnym stanie. Do 1950 roku produkowano to popularnego Korna, rodzaj niemieckiej wódki. W 1993 roku miejsce zostało kompletnie odrestaurowane i przywrócono mu historyczny czerwony kolor.
My wykorzystaliśmy to miejsce do zjedzenia bułki, jagodzianki i wypicia coli.
Po chwilowym postoju ruszamy dalej mijając jakiś ślub w kościele. Akurat para młoda wychodziła naiwnie wierząc, że będą żyli długo i szczęśliwie. My ominęliśmy ich i popedałowaliśmy w dal..
Niedaleko popedałowaliśmy, bo wkrótce zaciekawiły nas dożynkowe figurki stojące przy drodze. Fajowe. bardzo pozytywne figury. U Niemców już żniwa gdzieniegdzie i takie fajne słomiane ludki uśmiechają się wesoło do nas. Sielanka wiejska.
To, że tego słomianego ludka za jajka złapałem to czysty przypadek, zaręczam!!! Potem już kierunek Löcknitz. Tradycyjnie postój przy Netto. Zakup dwóch piwek i jazda nad jezioro. No, przy okazji kupiłem musztardy niemieckie, bo lubię bardziej niż polskie i dwa dezodoranty "Fa" dla siebie i Agi, bo żal było nie wziąć jak w promocji były po 1 euro akurat i jazda nad pobliskie jezioro. Aa!! I jeszcze kupiłem takie salami jako zakąskę. W sumie to żadne z nas nie miało ochoty zbytniej i tak żeśmy sobie pod nos podsuwali, ale jakoś proszę! nie dziękuję! a może jednak..? Koniec końców zjedliśmy jakoś, tak się złożyło po równo,a więc po trzy kabanoski, popiliśmy piwem i zadowoleni pojechaliśmy dalej. Na poniższym zdjęciu prezentuję nasze wiktuały.
No i cóż .. popedałowaliśmy w kierunku Blenkensee, choć to jeszcze daleko. Po drodze piękne niemieckie drogi rowerowe. Ta kropeczka z przodu to Agnieszka goniąca ile sił w nogach.
Po drodze mamy jeszcze jezioro Blankensee Nie możemy sobie odmówić przyjemności pomoczenia zmęczonych nóg w jeziorku. Trasa wspaniała, jak to w Niemczech i na koniec mini kąpiel w jeziorze.. cud miód...
No i tyle. Kolejne 8 km i dotarliśmy do auta w Dobrej. Cała nasza wycieczka nie udałaby się tak fajnie, gdybym nie wziął zapasowej dętki. Jaki morał z tej historii? Nie ruszaj się z domu bez gumy, bo nigdy nie wiesz jak się dzień zakończy.
Nasza trasa

Dobra pod Szczecinem. Początek© davidbaluch
Najpierw fajną drogą dla rowerów 6 km w stronę Blankensee. Jadę tu pierwszy raz od końca remontu i muszę przyznać, że jest rewelacyjnie. Droga marzenie jak w Niemczech. Nawet Aga się dziwi, że w Polsce asfaltowa szeroka DDR-ka. Tyle asfaltu na ziemię wylali? pyta. No w każdym razie po jakimś czasie wjeżdżamy do Niemiec i tam też rewolucja. Przebudowane całe przejście, a właściwie w dzisiejszych czasach lepiej mówić połączenie krajów, bo żadne to już przejście graniczne. Rok temu jechałem tu jednym kołem auta po chodniku, a drugim po poboczu, a Monika patrzała czy gałęzie na dachu nie haczą rowerów. A teraz? Szeroka piękna droga asfaltowa. No super. Minęliśmy więc Blankensee i kierujemy się się w stronę Mewegen. Po drodze piękne łany zboża. Namawiam Agę do zdjęcia i choć ma opory czy ją jakiś Bauer widłami nie pogoni za niszczenie zboża to w końcu decyduje się na szybkie foto, ale łypie niepewnie na pobliskie zabudowania czy jednak ktoś z widłami nie wyskoczy.

Aga wśród łanów niemieckich zbóż© davidbaluch
Powolutku dojeżdżamy do Mewegen przez piękny stary las i nagle słyszę z tyłu krzyk: o kurczę!! folia jakaś mi się chyba zaczepiła. Ta folia to szelest powietrza uciekającego ze złośliwym świstem z pękniętej gumy w tylnym kole roweru Agi. Rower ostatnie lata stał i chyba ma dość tych wycieczek i na wszelkie sposoby pokazuje, że chciałby już na emeryturę. Bunt roweru. Nie mam powietrza, zanieście mnie na plecach do domu. Ale na szczęście mam dętkę w kuferku. Tylko nic do ściągnięcia, żadnej łyżki. trzeba rękami. Ale jakoś poszło, choć opona walczyła jak mogła żeby nie założyć jej na felgę. Uff.. udało się w końcu....!! Rower ze złością spojrzał, ale ruszył dalej. Niepokorne zwierzę.

Serwis rowerowy w Mewegen© davidbaluch
Za całkiem niedługo dotarliśmy do Rothenklempenow. Ciekawe miejsce z ciekawą historią. Na polskich stronach niewiele znalazłem, ale na niemieckich dowiedziałem się, że zamek (jeśli można go tak nazwać, raczej duży folwark) wybudowany został w 1609 roku przez Hansa von Eickstedta, a podczas wojny trzydziestoletniej został niemal kompletnie zniszczony. Potem został odbudowany, a następnie ponownie zniszczony podczas wojny Napoleona Bonapartego przeciwko Rosji i Prusom. Potem w XIX wieku przywrócony do świetności i dziś jest w całkiem świetnym stanie. Do 1950 roku produkowano to popularnego Korna, rodzaj niemieckiej wódki. W 1993 roku miejsce zostało kompletnie odrestaurowane i przywrócono mu historyczny czerwony kolor.
My wykorzystaliśmy to miejsce do zjedzenia bułki, jagodzianki i wypicia coli.

Rothenklempenow. Postój w zabytkowym dworze© davidbaluch
Po chwilowym postoju ruszamy dalej mijając jakiś ślub w kościele. Akurat para młoda wychodziła naiwnie wierząc, że będą żyli długo i szczęśliwie. My ominęliśmy ich i popedałowaliśmy w dal..

Wyjeżdżamy z dworu Rothenklempenow© davidbaluch
Niedaleko popedałowaliśmy, bo wkrótce zaciekawiły nas dożynkowe figurki stojące przy drodze. Fajowe. bardzo pozytywne figury. U Niemców już żniwa gdzieniegdzie i takie fajne słomiane ludki uśmiechają się wesoło do nas. Sielanka wiejska.

Słomiane ludki w Rothenklempenow. Trzy słomiane ludki© davidbaluch
To, że tego słomianego ludka za jajka złapałem to czysty przypadek, zaręczam!!! Potem już kierunek Löcknitz. Tradycyjnie postój przy Netto. Zakup dwóch piwek i jazda nad jezioro. No, przy okazji kupiłem musztardy niemieckie, bo lubię bardziej niż polskie i dwa dezodoranty "Fa" dla siebie i Agi, bo żal było nie wziąć jak w promocji były po 1 euro akurat i jazda nad pobliskie jezioro. Aa!! I jeszcze kupiłem takie salami jako zakąskę. W sumie to żadne z nas nie miało ochoty zbytniej i tak żeśmy sobie pod nos podsuwali, ale jakoś proszę! nie dziękuję! a może jednak..? Koniec końców zjedliśmy jakoś, tak się złożyło po równo,a więc po trzy kabanoski, popiliśmy piwem i zadowoleni pojechaliśmy dalej. Na poniższym zdjęciu prezentuję nasze wiktuały.

Postój w Löcknitz nad jeziorem. Piwo i kabanosy z NETTO© davidbaluch
No i cóż .. popedałowaliśmy w kierunku Blenkensee, choć to jeszcze daleko. Po drodze piękne niemieckie drogi rowerowe. Ta kropeczka z przodu to Agnieszka goniąca ile sił w nogach.

Droga rowerowa Löcknitz-Bismark© davidbaluch
Po drodze mamy jeszcze jezioro Blankensee Nie możemy sobie odmówić przyjemności pomoczenia zmęczonych nóg w jeziorku. Trasa wspaniała, jak to w Niemczech i na koniec mini kąpiel w jeziorze.. cud miód...

Moczymy nogi w jeziorze. jaka ulga dla stóp :-)© davidbaluch
No i tyle. Kolejne 8 km i dotarliśmy do auta w Dobrej. Cała nasza wycieczka nie udałaby się tak fajnie, gdybym nie wziął zapasowej dętki. Jaki morał z tej historii? Nie ruszaj się z domu bez gumy, bo nigdy nie wiesz jak się dzień zakończy.
Nasza trasa