Nie ma nic piękniejszego niż obudzić się w poniedziałkowy poranek ze świadomością, że wolny dzień dzisiaj, a w perspektywie świetna wycieczka rowerowa w uroczym towarzystwie. Wstałem dość wcześnie, jak to ja, bo po 5.00 rano. Po 7.00 poszedłem po świeże bułki i zrobiłem kanapki z kurczakiem upieczonym przeze mnie dzień wcześniej. Po 8.00 do Szczecina dotarła Agnieszka ze swoim rowerem ukochanym. I zapakowaliśmy mój i jej do mojego auta. Kierunek Niemcy. Ale najpierw zakup dętek po drodze, bo ostatnio wszystkie wyszły, a jakoś po ostatniej czarnej serii kiedy jedna pękła mi nawet gdy rower spokojnie stał w domu nie mam odwagi wypuszczać się na niemieckie szlaki bez co najmniej jednego zapasu w sakwie. Wszystko idzie sprawnie. O 8.50 jesteśmy już po zakupach i jedziemy na granicę. Dziś start w Brüssow. Miejscowość w Brandenburgii około 40 km od mojego domu. Tym sposobem o 9.30 jesteśmy na starcie. Parkujemy na marktplatzu i robimy sobie z mini-statywu wspólne zdjęcie przed startem.

Na rynku w Brüssow
© davidbaluch
No to ruszyliśmy. Chłodno trochę, ale w końcu wrzesień. Jedziemy prostą drogą w kierunku odległego o 20 km Prenzlau. Kilometry szybko nam umykają. W pewnym momencie w jednej ze wsi - Kleptow - zauważamy szyld, że jest tu farma reniferów. Skręcamy więc zaciekawieni. Mijamy nawet znak spotykany w Skandynawii "uwaga renifery". Niestety renifery są zamknięte w zagrodzie i są tak daleko, że ledwo je widzimy. No ale są. Dla zainteresowanych - Można je oglądać latem płacąc za wstęp. We wrześniu było już nieczynne. Zresztą chyba nie bylibyśmy zainteresowani. Jedziemy dalej. Prenzlau zbliża się szybko, bo droga jest gładka, płaska w miarę i pogoda świetna. Mijamy hurtownię napojów, w tym piwa i widząc olbrzymie stosy naszego ulubionego Lübzera postanawiamy zaopatrzyć się w dwa piwa już w Prenzlau. No i dojeżdżamy. Zaraz na wjeździe znajdujemy getränkemarkt (nasze nosy wyczują piwne zaopatrzenie na odległość) i już mamy w sakwie złoty napój. Jedziemy. Wjeżdżamy do centrum. Rowerowo jesteśmy tu po raz pierwszy. Miasto dość ładne. Jedziemy drogami rowerowymi oraz deptakiem na którym dopuszczony jest ruch rowerowy. Mijamy liczne kawiarnie i lokale.

Na deptaku w Prenzlau
© davidbaluch
Na Agnieszce wrażenie robi największa budowla miasta czyli ewangelicka katedra czy też kościół. Ale tylko architektonicznie. No bo ładny budynek, fakt. U jego stóp jest też fajnie zagospodarowany teren. Woda i beton. Woda płynąca po schodach i po bokach placu. Miasto jest typowo niemieckie. Zadbane, ładne, czyste. I znowu wspólne zdjęcie z pomocą statywu.

Marienkirche w Prenzlau
© davidbaluch
Dobra, wystarczy tej kultury. Piwo i kanapki z kurczakiem czekają. Jedziemy wzdłuż średniowiecznych murów miasta i docieramy do jeziora Unteruckersee. Znajdujemy szybko miejsce z ławeczkami przy brzegu i wyciągamy nasze zapasy. Podziwiamy czyste wody jeziora. Fajnie byłoby się pokąpać, ale już za zimno. Może za rok. Choć kaczki i łabędzie się jeszcze kąpią. Czyli lato się nie skończyło.

Unteruckersee
© davidbaluch
Na ławeczce konsumujemy wiktuały. Obserwujemy przy okazji i podziwiamy młode łabądki, które pływając nurkują, wystawiają kupry w górę i jedzą robaczki z dna. Podziwiamy to, że wszystkie zwierzęta świata zostały tak stworzone, że pokarm mają pod ręką. Muszą tylko trochę popracować. Czy to łabędź w Polsce czy pingwin na Antarktydzie. Wszystkie mają zapewnione pożywienie. Aga też, bo ja zrobiłem. Nawet robię jej zdjęcie podczas konsumpcji, choć próbuje jak chomik schować do zdjęcia w policzkach :-)

Aga nad jeziorem konsumuje
© davidbaluch
No dobrze, jedziemy dalej. Żeby nie zanudzić czytelników. Jedziemy ścieżką wzdłuż jeziora. Po pewnym czasie szeroka asfaltowa ścieżka zamienia się w wąską na jedno koło ścieżynkę. Przedtem tabliczka (a jak!): "wąski przejazd, rowerzyści proszę zsiąść z rowerów". Jak to? Aga pyta.. Tłumaczę, że raczej Policja w krzakach nie czeka polując na niesfornych rowerzystów, a tabliczka pozwala uniknąć ewentualnych roszczeń w razie zderzenia z innym rowerzystą... Że za wąsko i.t.d. Niemiecki Ordnung. Jedziemy więc wąziutką ścieżynką. Całkiem sympatycznie.

"Droga rowerowa" wzdłuż jeziora
© davidbaluch
Ten odcinek ma około kilometra może. Natura, przyroda, coś pięknego. W końcu odbijamy od jeziora i pedałujemy dziarsko, niestety trochę pod górę w stronę Seelübbe. Malutka wioseczka, ale ładna. I tam zaczyna się zagwozdka. Mnóstwo tu szlaków rowerowych i pieszych. Ale to powoduje problem. Jak jechać, żeby dojechać do naszego Brüssow, a nie do Berlina na przykład? Studiujemy i studiujemy mapę "Dookoła jezior Ucker", którą ktoś na szczęście w newralgicznym punkcie umieścił i w końcu podejmujemy doniosłą decyzję. Jedziemy w lewo. W międzyczasie robię jeszcze Agnieszce zdjęcie, które ilustruje jej pewność dokąd mamy jechać.

Dokąd teraz??
© davidbaluch
No i jedziemy. Mijamy Bietikow, tam szybko, potem Dreesch. W tej akurat miejscowości dwie fajne rzeczy spotykamy, które nas na chwilkę stopują. Najpierw przesympatyczny kucyk, który pasł się w ogrodzie domku (nie na łące) i chyba był bardzo zaprzyjaźniony z ludźmi, bo jak zorientował się, że się zatrzymaliśmy to przygalopował natychmiast pod płot i tam miziany przez Agnieszkę oddawał się przyjemności. Słodki był. Taki mały, fajna grzywa, Aż żałowaliśmy, że nie narwaliśmy mu po drodze gruszek i jabłek, których zatrzęsienie bezpańskich mijaliśmy po drodze. Sami nawet jedliśmy te gruszki.

Kucyk w Dreesch
© davidbaluch
Odjechaliśmy. Kucyk smutny był bardzo. Odjechaliśmy, ale niedaleko. Bo już nieopodal spotkaliśmy rowerzystę. Mało był rozmowny, ale, że podobny do jednego takiego przy Małopolskiej w Szczecinie, a właściwie identyczny, to się zatrzymaliśmy. Kolega sympatyczny. Kwiatki wiózł. Zajęty chyba. Ok, nie nalegamy na pogawędkę. Są różni rowerzyści. Niektórzy samotnicy.

Rowerzysta w Dreesch
© davidbaluch
Coraz bardziej czujemy kilometry, bo droga w zasadzie pod górę albo w dół. Przyzwyczailiśmy się , że Brandenburgia to teren co najmniej pagórkowaty jak nie górzysty czasami, ale to dzisiaj to już non stop. W górę i w dół. W górę i w dół. Męczy, Ale dojeżdżamy do Damme. W końcu i mi Aga robi zdjęcie na trasie w miejscowości Damme. Kawałek płaskiego, hurra! Droga jak to w Niemczech. Piękna. Asfalt i zero aut.

Dawid w Damme
© davidbaluch Niedługo napotykamy znak, że do Brüssow jeszcze 15 km. No to już wiemy gdzie koniec wycieczki. Nie wiemy jeszcze tylko, że czekają nas największe góry. JENY!!! To dopiero się zaczęło. Chyba cały czas pod górę. Jedna taka największa to dla nas hardcore. Od
Eickstedt w stronę Brüssow, a właściwie do
Wallmow i kawałek dalej. Non stop pod górę. Aga jęczy, ja jęczę. Jesteśmy rowerzystami, ale nizinnymi!! Ej halo! No, ale jakoś się na największą górę wdrapaliśmy i musi być zdjęcie. Sukces!! Wiem, dla prawdziwych górali to jest nic, ale my jesteśmy z siebie dumni, a co?!

Pomiędzy Eickstedt a Wallmow
© davidbaluch No i cóż. Po drodze masa wiatraków. Masa. Podobają się nam. Droga równa, piękna asfaltowa i w miarę, miarę płaska choć nie do końca. Zbliżamy się do końca, ale po drodze jeszcze kilka wiosek i piękne krajobrazy z owieczkami. Myślę, że to ostatnie zdjęcie pokaże choć trochę urok wschodnioniemieckich krajobrazów. Przepięknie. ..

Niemiecki Landszaft
© davidbaluch I cóż.. Jedziemy pomiędzy wiatrakami, krówkami, owcami i pustymi przestrzeniami. Ludzi chyba dziś widzieliśmy najmniej. Tylko w Prenzlau. Ale wcale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy szczęśliwi i pełni endorfin gdy około 16.00 docieramy do auta. Pakujemy rowery, włączamy disco z lat 90'. Wiecie Mr. Vain, La Bouche i te klimaty. Jedziemy do Polski. Dzień cudowny, A trasa? Polecamy tym, co lubią pedałować pod górę... I tym co w dół :-)
P.S. Dętka nie była potrzebna
I
mapka trasy dla chętnych.