Na fiszbułę do Ueckermünde.. z Agą

Wtorek, 15 sierpnia 2017 · Komentarze(7)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Oj jak dawno mnie tu nie było. Nie, żebym nie jeździł, ale jakiś taki okres przyszedł, że pisać się nie chciało ani nawet zaglądać tu. A i wycieczki krótkie raczej. Ale wczoraj Kubę i Janusza z bikestatsa spotkałem na spacerze z moim synkiem i przypomniałem sobie o bikeblogu. Zajrzałem wczoraj i dzisiaj i jakoś tak naszła mnie ochota poczytać coś znowu i napisać co nieco. W sierpniu korzystając w z wolnego dnia pojechaliśmy sobie z Agnieszką na naszą ulubioną fiszbułę do Ueckermünde. Wycieczka wyniosła równo 50 km i była jedną z przyjemniejszych w ostatnim czasie. Do Niemiec wjechaliśmy jednym z naszych ulubionych przejść w Rieth. W planie mieliśmy postój na piwo w Imbisie z pięknym widokiem (ci co tam jeżdżą wiedzą o czym piszę), ale niestety okazało się, że zamknięty. Zupełnie zapomniałem, że w dni robocze jest nieczynny, a w DE 15 sierpnia to zwykły dzień roboczy. Z nosami na kwintę (szczególnie Aga) pojechaliśmy więc przez Bellin (nie mylić z Berlinem :-)  ) do Ueckermünde. Tym razem ominęliśmy plażę i pojechaliśmy najpierw na piwko do parku (jak fajnie, że tam można!!), a potem w nasze ulubione gastronomiczne miejsce czyli na kuter z Fischbrötschen czyli właśnie fiszbułą naszą ukochaną. Kuter nas nie zawiódł i był otwarty. Buła jak zawsze bardzo mniam. Ryba nie mieści się w bułce, ale reklamacji z tego powodu nie składaliśmy. 
Z pełnymi brzuchami pojechaliśmy tym razem przez Eggesin w drogę powrotną. Nie spiesząc się, powoli, noga za nogą, dotarliśmy w końcu ponownie do Rieth i hyc, przeskoczyliśmy na druga stronę. Nieopodal Warnołęki czekało nasze auto, którym wróciliśmy do swoich domów. Bardzo fajne 50 kilometrów podczas których ponownie zapomnieliśmy o wszystkich problemach i przenieśliśmy się w baśniowy świat rowerów. Aga, kiedy powtórka? :-)
Malownicza droga z Rieth do Bellin © davidbaluch  
Fiszbuła na kutrze - Dawid © davidbaluch
Fiszbuła na kutrze - Aga © davidbaluch


Do Löcknitz we dwoje

Poniedziałek, 10 kwietnia 2017 · Komentarze(8)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Poniedziałek 10 kwietnia to jak się potem okazało ostatni ciepły dzień w ostatnim czasie. Co najlepsze i ja i Agnieszka mamy wolny dzień od pracy. Umówiliśmy się więc, że spotykamy się na Głębokim i robimy mały trip do Niemiec. No więc Aga dojechała z Polic autobusem i ruszyliśmy z rozmachem. 10 minut po starcie już byliśmy w Dobrej. Świetne tempo, nie? No może dlatego, że dwa leniuszki wsiadły jeszcze do autobusu 121 i przemieściliśmy się do Dobrej autobusem. Ale wycieczka rowerowa... :-D Aga przejechała już ze 25 kilometrów, ale na razie autobusami. No cóż, nie lubimy nudnych, tych samych odcinków z dużym natężeniem ruchu. Z Dobrej wyruszamy już jak należy. Pedałujemy w kierunku Blenkensee. Trochę wieje, ale jest cudnie. Słonko świeci. W samym Blankensee jakaś pani pozdrawia nas po polsku. Jest pusto i cicho. Jedziemy dalej przez Boock. Z rzadka tylko mija nas jakieś auto, a my niezmiennie podziwiamy czyściutkie, śliczne niemieckie obejścia.
Kierujemy się w stronę Löcknitz. To już nasza tradycja. Sklep Netto, zakup piwka i postój na "naszej" ławeczce nad jeziorem. No więc postój robimy pod sklepem, zakupuję po piwie, do tego frykadelki i za chwilę błogi postój w ciszy i spokoju. Patrzymy na wodę. Który to już raz tu jesteśmy? Po piwie jechać się nie chce, ale zaczyna się chmurzyć i obawa przed deszczem wygania nas dalej. Zresztą po południu mamy jeszcze inne zajęcia, więc czas też nie jest nieograniczony. Dalej jedziemy już w stronę Lubieszyna. Droga faluje raz w górę, raz w dół, wiatr też wieje coraz mocniej. Wjeżdżamy do Polski i szara rzeczywistość czyli ruchliwa DK nr 10 i brak choćby pobocza nie mówiąc już o jakiejś drodze rowerowej. W towarzystwie TIRów i innych aut gęsiego docieramy do Dołuj i odbijamy na Redlice. Tu można już jechać swobodnie. Zrobiło się zimno. Nadchodzi zapowiadana zmiana pogody. Mijamy bocianie gniazdo z lokatorami i docieramy do Bezrzecza. Tutaj znowu jazda do spółki z samochodami wyprzedzającymi na żyletkę. Jedyny plus, że grzejemy Koralową i Modrą cały czas w dół. Mijamy Azoty Arena i wkrótce na skrzyżowaniu Arkońskiej z Wojska Polskiego rozstajemy się. Aga rzuca na pożegnanie "ciao!!" i rozjeżdżamy się w swoich kierunkach. Ona do Polic, ja do siebie. Dzień udany, jeszcze słoneczny. Kolejna świetna wycieczka we dwoje za nami.

Ja i Agnieszka w Löcknitz © davidbaluch  

Samotnie do Ueckermunde czyli nacieszyć się niemiecką wiosną.

Wtorek, 28 marca 2017 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Piękny wtorek. Piękna wiosenna pogoda. Wolny dzień w pracy. Kacper w szkole. No to co robić? Oczywiście rower!
Pakuje rower do auta i jadę za Dobieszczyn, bo mam ochotę pojeździć po Niemczech, ale nie ma chyba nudniejszej trasy niż dojazd pod granicę w okolicy Dobieszczyna. No więc zostawiam auto przy drodze i jadę przez knieję. Po trzech kilometrach wjeżdżam do Niemiec piękną asfaltową drogą rowerową. Jestem w okolicy Rieth. Tu się oddycha... :-)
Na granicy przed Rieth © davidbaluch
Jadę dalej i podziwiam te zadbane obejścia i domki. To zawsze mnie zachwyca w Niemczech. Ludzie mili, kiwają głowami, pozdrawiają. Do tego ta pogoda cudna. Ostatnio na czyimś blogu zobaczyłem, że w Rieth jest coś jakby pływający dom. No to jadę zobaczyć. I faktycznie. Na przystani stoi piękna arka. Drewniana. W środku przez duże okna widać zwyczajne domowe meble - szafki, stół, krzesła. Wieczorem można zapewne piękne zachody słońca oglądać. Nietuzinkowy pomysł. Dom na wodzie. Od razu przypomniała mi się książka jednego z moich ulubionych autorów Williama Whartona "Dom na Sekwanie". Chciałoby się tu mieszkać.
Dom na wodzie © davidbaluch
Jadę dalej, bo droga daleka. Dziś moim celem jest Ueckermunde. Jadę wzdłuż zalewu. Mijam ulubiony imbiss jeszcze niestety zamknięty. Nie będzie więc postoju w stałym miejscu. Jeszcze miesiąc. "Inselblick" otwarty będzie dopiero od maja. Mijam więc zamkniętą bramę i pedałuję mijając znane mi tereny. Szkoda, że dziś sam, ale niestety Agnieszka w pracy, a Kacper w szkole. Mimo to jest przyjemnie. Mało tylko rowerzystów. No, ale środek tygodnia.. marzec. Normalne raczej. W pewnej chwili na ścianie domu rybaka zauważam nowy zdaje mi się malunek. Chyba nie było go w zeszłym roku. A może nie zauważyłem? Bardzo mi się pejzaż spodobał, więc zsiadam z siodełka i uwieczniam to dzieło sztuki. Naprawdę bardzo nastrojowy malunek.
Mural w Rieth © davidbaluch
Po chwili zanurzam się w las i urokliwą drogą rowerową wijącą się pomiędzy drzewami jadę w stronę Warsin, a następnie ponownie wzdłuż zalewu kieruję się do Ueckermunde przez Bellin. Nie pamiętam już w którym miejscu, ale w okolicy Bellin na stacji benzynowej zauważam sympatycznego Trabanta. Jak mało tych aut już u nas zostało. Tu, w byłych DDR-ach jest ich jeszcze troszkę i co niektórzy, chyba z sentymentu używają ich do codziennej jazdy. Ten był naprawdę wesoły. Zadbany i śmieszny.
Trabi © davidbaluch
W końcu docieram na plażę w Ueckermunde. Rozkładam się na plażowej ławce, wyciągam jedzenie, picie i robię sobie błogą przerwę. Plaża jest w  zasadzie pusta poza jedną starszą Niemką z ujadającym psem i parą  z dzieckiem leżących w strojach kąpielowych za parawanem na piasku jakby to lipiec był. To prawda, że dziś pogoda rozpieszcza. Jest chyba około 18 stopni, a w słońcu na pewno ponad 20. Poza tymi ludźmi plaża po horyzont pusta. Ale cudowne uczucie. Naprawdę czuć już wiosnę.Choć dzień później będzie padało i zrobi się szaro i buro, to dziś prawdziwy przedsmak lata. Jest tak wspaniale, że nie chce się jechać dalej.
Ja na plaży w Ueckermunde © davidbaluch
Postanowiłem pojechać zobaczyć co się dzieje na rynku. Na rynku życie kwitło. Pootwierane kafejki, lodziarnie, ludzie w barach sączący piwo lub jedzący obiad. Kolorowo, pięknie. Uwielbiam te miasto. Jest takie kolorowe i uśmiechnięte. Przeciwieństwo naszej na przykład nadzalewowej Trzebieży, która jedynie może oprócz kompleksu na plaży z wątpliwej jednak  urody barami nie oferuje turystom zupełnie nic. Szaro i brzydko. Takie małe Ueckermunde, a jakże przyjemnie mija w nim czas.
Ueckermunde © davidbaluch
Ueckermunde - lodziarnia © davidbaluch
Ueckermunde - kwiaciarnia © davidbaluch
W wyśmienitym humorze po estetycznych miłych wrażeniach opuszczam to przesympatyczne miasto i jadę w kierunku Eggesin. Podoba mi się tutaj to, że praktycznie wszędzie są drogi dla rowerów. A jeszcze bardziej to, że gdy dróg nie ma,  a jest tylko chodnik i to niezbyt szeroki to dopuszcza się ruch rowerów po chodniku. Można? Można. Kwestia kultury i wzajemnego szacunku. Już widzę jakie epitety z obu stron leciałyby w moim ojczystym kraju, gdyby rowerzysta i pieszy mieli minąć się na metrowym chodniku. Po tych przemyśleniach jadę dalej. W Eggesin robię krótki, zaplanowany postój przy sklepie NORMA. Zakupuję dla mojego Kacpra misie Haribo i czekoladę Schogotten mleczną. Jedyne słodycze jakie uznaje. Ogólnie rzadki okaz z tego mojego synka. Nie lubi słodyczy oprócz tych dwóch wyżej wymienionych. Oprócz tego kupuję moje ulubione serki Harzkase, niemiecki przysmak o którym już kiedyś pisałem (Przyrządza się je z oliwą, i cebulą. Ja dodaję jeszcze ostrą paprykę. Świetna zakąska do piwa).
Po zaopatrzeniu ruszam dalej i wkrótce osiągam Ahlbeck, które wita mnie pięknym muralem na  ścianie jakiejś rozdzielni. To też niemiecka specjalność.
Mural w Ahlbeck © davidbaluch
Bocian zupełnie jak polski. Zaczynam nabierać podejrzeń, że bociany to nie tylko polskie ptaki jak mi to wmawiano od dziecka. A jak w Afryce małe czarne dzieci na widok bocianów w październiku krzyczą : "bociany wróciły do domu!"? Wolę o tym nie myśleć. Bocian jest nasz i koniec. A Kopernik była kobietą!
Jadę już coraz bardziej oklapnięty z sił w kierunku Rieth. Niby tylko 50 km, ale po zimie w większości przechorowanej i przesiedzianej nawet taki dystans zaczynam czuć. Jadę więc koło za kołem i w samym Rieth, a więc już tylko kilka kilometrów od końca trasy przysiadam sobie na ławeczce przy małym starym budyneczku z napisem Heimatstube. Słowo Heimatstube to ogólna nazwa popularnych obiektów w wielu niemieckich miejscowościach, a mianowicie małego muzeum związanego z historią danej miejscowości. Znajdują się tam stare znaleziska z danego regionu, dokumenty i tym podobne. Przez okno zobaczyłem jakieś stare garnki, ale niestety budyneczek, który jest naprawdę mikroskopijny był zamknięty. Przypuszczam, że do środka można zajrzeć przy jakichś specjalnych okazjach wiejskich. Może jakichś festynów. Mi przydał się jako punkt na odpoczynek. Ostatni już.
Heimatstube © davidbaluch
Nieśpiesznie ruszyłem w kierunku granicy. Ostatnia dziś rzecz przykuła jeszcze moją uwagę. Stary, bardzo stary budynek z napisami nakładającymi się na siebie. Jeden bardzo zwyczajny "Backerei" czyli piekarnia, ale drugi, który przebijał się na zewnątrz "Kolonialwaren" czyli towary kolonialne nie jest już tak często spotykany. Kiedy minęły te czasy gdy do Europy sprowadzano do takich sklepów towary z Afryki lub Ameryki, z dawnych zamorskich kolonii. Był to tytoń, kawa, herbata, ryż, przyprawy... Dziś pojęcie "towary kolonialne" odchodzi w  zapomnienie, a tu taki duch przeszłości wyłonił się po może 100 latach, albo i jeszcze dłużej. Swoją drogą niezłe farby mieli, że do dziś bez trudu przeczytać można oba napisy. Sam budynek popada w ruinę, aczkolwiek wydaje się zamieszkały.
Towary kolonialne © davidbaluch
Wycieczki nadszedł koniec i z prawdziwą przyjemnością 4 kilometry dalej przesiadłem się do auta i pomknąłem do mojego Kacpra wręczyć mu gumisie i czekoladę. Zmęczony, ale naładowany endorfinami mogę w środę ruszać do pracy.

Dla chętnych mapka

Miejska dżungla czyli jak jeździć z 6-latkiem

Niedziela, 12 marca 2017 · Komentarze(5)
Tylko 10 km, ale jak a mojego 6 letniego synka to dosyć sporo, tym bardziej, że zimą nie jeździł w ogóle. Dziś zauważyłem, że pierwsze jazdy wiosenne po dużym mieście jakim jest Szczecin są szalenie niebezpieczne. Nie chodzi mi o mnie. Ale po zimie ludzie zapominają, że istnieje coś takiego jak rower i drogi rowerowe w środku miasta traktowane są jako pełnoprawne chodniki. Nie chodzi nawet o to, że idą czasem (rozumiem, że wózkiem łatwiej się jedzie DDR-ka niż po polbruku), ale kompletnie nie zwracają uwagi na to, że może pojawić się rower. Kiedyś w Szwecji zostałem zwyzywany (tak, zwyzywany) przez rowerzystkę, kiedy nieświadom przestępstwa jakie popełniam zacząłem maszerować drogą dla rowerów. Tamtejsza  polska tubylczyni uświadomiła mnie, że to tak jakbym w Polsce sobie jezdnią szedł i dziwił się, że kierowcy wygrażają mi pięściami. Taka kultura. A u nas masakra. Dzwonić za mało, nie reagują. Kacper i tak boi się dzwonić, bo ma respekt do dorosłych osób, więc drę się co chwila, że  z drogi na chodnik. Spojrzenia ludzi były jasne: Co te rowery tutaj robią??? przecież sezon zacznie się z początkiem wakacji a skończy 1 września. Poza tym czasem - ROWERY DO PIWNIC ! PIESI NA DDR-y!!!. (Nie żart, tak kiedyś mi kolega  z pracy zakomunikował, że koniec sezonu jak chował rowery "na zimę" na początku września, bo wakacje się skończyły). Normalnie w pewnym momencie miałem w sobie agresję, jak burak w aucie zajechał nam drogę wyjeżdżając z podporządkowanej i nawet nie spojrzał. Kacper hamuje ostro, ja hamuję, a reakcja kierowcy? Uśmiech drwiący. Jakbym miał kamień w ręku to rzuciłbym w buraka, przysięgam. No więc ja sam nie zwracałbym może aż takiej uwagi, ale jadę z moim 6-letnim Skarbem, który nie umie tak lawirować pomiędzy pieszymi jak ja.
W każdym razie dojechaliśmy do Parku Kasprowicza, a tam Kacper chciał trochę pobawić się na siłowni pod chmurką. Pięknie było, Tak wiosennie. Takie dni, które zostają w pamięci. Zawsze pierwsze dni wiosny takie są... Magiczne.Potem powrót pod górę ul. Przyjaciół Żołnierza. Już całkiem niedaleko domu postój na fast-fooda. A co tam. Pedałował 10 km to i Mc Donald's nie zaszkodzi. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba dziecku. Tata, rower, wiosna i hamburger z frytkami. Ot, taka rowerowa niedziela. 
No to i ze trzy zdjęcia takie zwykłe z przejażdżki rodzinnej. 
Szczecin, ul. Przjaciół Żołnierza © davidbaluch
Siłownia pod chmurką w Parku Kasprowicza © davidbaluch
W Mc Donald's © davidbaluch

Powrót z zaświatów

Czwartek, 9 marca 2017 · Komentarze(6)
100 lat mnie tu nie było. A co najmniej kilka miesięcy. Po części brak czasu, po części choroba. Nie żebym w ogóle nie jeździł, ale mało. Korciło mnie. Nie zawsze mogłem. Patrzałem tęsknym okiem na rower. Jednak życie nie zawsze pozwala na to co się chce. Dziś po dłuższej przerwie wybraliśmy się z Kacprem na wycieczkę. Troszkę osłabiony byłem po chorobie, ale jedziemy. Jak cudownie poczuć znowu pedały pod butami i wiatr we włosach. Kacper zapowiedział, że da radę wspiąć się na samą górę Szczecina czyli na Warszewo. No więc dziś takie przywitanie  ponowne z bikestatsem i mam nadzieję, że już pójdzie. Wycieczka sprawiła nam obu ogromna frajdę. Tata i synek, synek i tata... Rowery odświeżone i chyba damy radę..  :-)
I dwa zdjęcia Kacpra z dzisiejszego dnia. Tak na przywitanie.

Jedziemy pod górę ulicą Warcisława © davidbaluch  
Czemu pędzę wciąż przed siebie © davidbaluch

Do Puszczy Bukowej czyli lato się nie kończy

Wtorek, 27 września 2016 · Komentarze(14)
Dzisiaj wolny wtorek. Siedzę sam w domu. Kacper w szkole, Aga w pracy, nawet psa nie mam dzisiaj. Na zewnątrz słońce piękne. W związku z tym oczywistą oczywistością było, że pójdę na rower. Wstałem o 7.00, ale jakoś tak się guzdrałem, że dopiero o 9.00 wyszedłem z domu. Nigdy jeszcze rowerem nie byłem w Puszczy Bukowej po prawej stronie Odry. Nie lubię górek, ale co tam. Jadę. Na początek przez ruchliwy Szczecin przebijam się w stronę prawego brzegu. Mam trochę obawy jak przejadę przez Most Pionierów, bo mniej ruchliwy Most Cłowy zamknięty całkowicie. Na szczęście po dotarciu na miejsce okazało się, że jest możliwość jechania za barierką. No to jadę. Ta część trasy mało przyjemna. Nie mogę doczekać się kiedy zanurzę się w puszczę. Pośrodku mostu zatrzymuję się jednak, żeby zrobić zdjęcie panoramy Odry, a w tle celu mojej wycieczki: wzgórza Puszczy Bukowej.
Panorama z Mostu Pionierów © davidbaluch
W końcu docieram na drugą stronę i kieruję się do Zdroji. Po drodze mijam lodziarnię. Ostatnią w Szczecinie lodziarnię, w której sprzedawane są lody ze starych metalowych automatów jakich pełno było w latach osiemdziesiątych. Pamiętacie te hałasujące automaty i lody w wafelkach? Można cofnąć się w czasie i właśnie w Zdrojach takiego loda kupić. Niestety jadę przed 10.00 i jeszcze zamknięte. Zajechałem więc na targowisko osiedlowe gdzie zaopatrzyłem się w wodę i Fantę, bo w domu nic nie miałem i jechałem dotąd o suchym pysku. Po chwili z ulicy Mącznej wjeżdżam w drogę leśną i zostawiam miasto za sobą. Droga jest malownicza. Zwie się Szwedzki Bruk. Oczywiście pod górę. No, ale tego się spodziewałem. Podoba mi się. Jest rześko, pachnie las, nie ma żywej duszy. Tylko droga, drzewa i ja. Promienie słońca pięknymi wstęgami przebijają się przez korony drzew malowniczo oświetlając krajobraz. Zatrzymuję się, mocuję aparat na mini statywie i robię sobie selfie z moją Meridką.
W Puszczy Bukowej © davidbaluch
Jadę wzdłuż szumiącego strumyka. Nie wiem czy ma jakąś nazwę. Jest mały, ale wije się jak wąż pomiędzy drzewami. W pewnym momencie słyszę, że dość mocno szumi. Zaglądam w bok i widzę w dole piękny, malutki wodospadzik, kaskada właściwie. Muszę go sfotografować. Trochę trudno zejść było, mało nie wpadłem z aparatem do strumyka, ale jakoś się udało. Ustawiam aparat na trójnogu moim podręcznym (co ja bym bez niego zrobił), chwila ustawiania parametrów i pstryk.
Malowniczy strumyk w puszczy © davidbaluch
Jadę dalej pod górę. Robi się trochę bardziej stromo, ale ujdzie. Nie jest najgorzej. Widoki rekompensują trud wspinaczki. Sam się dziwię, że tak rzadko tu bywam. Chyba dlatego tylko, że jednak jako mieszkaniec lewobrzeża nie przepadam za 10 kilometrowym odcinkiem prowadzącym na prawobrzeże. Ale gdyby połączyć taki wyjazd z jazdą autem jak to często z Agnieszką robimy to byłoby już ok. Musimy zaplanować. Szczególnie, że jesień jest i wkrótce puszcza zrobi się bajecznie kolorowa.
Droga Chojnowska © davidbaluch
W końcu Drogą Chojnowską docieram do szosy. Tam zastanawiam się dokąd jechać. Dopiero 11.00. Chwila spojrzenia w mapę i wiem. 100 lat nie byłem w Binowie. A przynajmniej z 5. Do Binowa jedzie się z kolei prawie cały czas w dół. Zasuwam jak na motocyklu i dosłownie po kilkunastu minutach jestem w Binowie. Jeszcze kawałek gruntową drogą i jestem na plaży. Nikogo nie ma. Spokój, cisza, piękny widok. Jakiś samotny wędkarz z łódki łowi ryby w idealnie czystych wodach jeziora. Wyciągam z sakwy mały kocyk, kanapkę, Fantę i robię sobie odpoczynek. Jest naprawdę przyjemnie. Czasem takie samotne wycieczki też są fajne. Człowiek ma czas, żeby poukładać sobie życie w głowie. Przynajmniej troszkę. Ładuje się akumulatory na kolejne dni w miejskiej dżungli wśród nie zawsze życzliwych ludzi. Czasem wręcz wrogich.
Śniadanko na kocyku © davidbaluch
Jezioro Binowskie © davidbaluch
No dobrze, koniec leniuchowania. Znowu spojrzenie w mapę jako, że tereny te są dla mnie zupełnie obce i decyduję się na powrót przez Chlebowo. Jadę już teraz drogą gruntową, ale zupełnie płaską i szybko uciekają kolejne kilometry. Na mapie patrzałem, że z Chlebowa do Szczecina można dostać się jakąś Drogą Chlebowską, żeby nie jechać krajówką, ale nie znalazłem jej, a jedyny mieszkaniec jakiego spotkałem w Chlebowie nie miał pojęcia. Całe życie tylko taczką po polu jeździ i wieczorem po fajki do sklepu to skąd ma znać wszystkie drogi w swojej wsi. No nic, jadę krajówką. Okazuje się jednak, że nie jest źle. Droga 31 jest na tyle szeroka, że wszystkie auta, w tym ciężarowe mijają mnie bez trudu i nie spowalniam ruchu. No więc dość komfortowo podróżuję przez Żydowce i Podjuchy w kierunku Autostrady Poznańskiej, a właściwie ulicy Krygiera już teraz. W końcu skręcam w Krygiera. Okazuje się, że droga była remontowana. Jest nowa nawierzchnia na całej długości. Nie ma jeszcze oznakowania poziomego. Może zrobią jakiś pas rowerowy? Albo chociaż szerokie pobocze? Zobaczymy. Dobrze by było.
Docieram do centrum. Jadę ulicą Kolumba, potem bulwarami aż do podnóża Wałów Chrobrego. Jest bardzo ciepło. Jesień nas rozpieszcza. Niektóry opalają się na ławkach wzdłuż Odry. Robię sobie również ostatni postój i przy okazji fotografuję Odrę w połączeniu z Trasą Zamkową. Lubię to miejsce. 
Odra pod Trasą Zamkową © davidbaluch
I ostatnie zdjęcie. Port i rzeka w ramce. 
Pod Trasą Zamkową © davidbaluch
No i koniec. Stąd już tylko trzy kilometry mam do domu więc pedałuję, bo jeszcze co nieco mam dziś do zrobienia mimo wolnego dnia. 50 kilometrów w części po mieście, ale także w pięknej puszczy. Ładnie mamy ten Szczecin położony.  Z każdej strony piękne miejsca. Puszcza Bukowa, Puszcza Wkrzańska. Nieopodal Zalew Szczeciński i tuż obok Niemcy, które dla rowerzystów są rajem...
Jutro do pracy, ale dzisiejszy dzień zaliczam do niezwykle udanych.
Dla chętnych mapka trasy

Brandenburgia czyli cudowny poniedziałek

Wtorek, 20 września 2016 · Komentarze(11)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Nie ma nic piękniejszego niż obudzić się w poniedziałkowy poranek ze świadomością, że wolny dzień dzisiaj, a w perspektywie świetna wycieczka rowerowa w uroczym towarzystwie. Wstałem dość wcześnie, jak to ja, bo po 5.00 rano. Po 7.00 poszedłem po świeże bułki i zrobiłem kanapki z kurczakiem upieczonym przeze mnie dzień wcześniej. Po 8.00 do Szczecina dotarła Agnieszka ze swoim rowerem ukochanym. I zapakowaliśmy mój i jej do mojego auta. Kierunek Niemcy. Ale najpierw zakup dętek po drodze, bo ostatnio wszystkie wyszły, a jakoś po ostatniej czarnej serii kiedy jedna pękła mi nawet gdy rower spokojnie stał  w domu nie mam odwagi wypuszczać się na niemieckie szlaki bez co najmniej jednego zapasu w sakwie. Wszystko idzie sprawnie. O 8.50 jesteśmy już po zakupach i jedziemy na granicę. Dziś start w Brüssow. Miejscowość w Brandenburgii około 40 km od mojego domu. Tym sposobem o 9.30 jesteśmy na starcie. Parkujemy na marktplatzu i robimy sobie z mini-statywu wspólne zdjęcie przed startem.
Na rynku w Brüssow © davidbaluch
No to ruszyliśmy. Chłodno trochę, ale w końcu wrzesień. Jedziemy prostą drogą w kierunku odległego o 20 km Prenzlau. Kilometry szybko nam umykają. W pewnym momencie w jednej ze wsi - Kleptow - zauważamy szyld, że jest tu farma reniferów. Skręcamy więc zaciekawieni. Mijamy nawet znak spotykany w Skandynawii "uwaga renifery". Niestety renifery są zamknięte w zagrodzie i są tak daleko, że ledwo je widzimy. No ale są. Dla zainteresowanych - Można je oglądać latem płacąc za wstęp. We wrześniu było już nieczynne. Zresztą chyba nie bylibyśmy zainteresowani. Jedziemy dalej. Prenzlau zbliża się szybko, bo droga jest gładka, płaska w miarę i pogoda świetna. Mijamy hurtownię napojów, w tym piwa i widząc olbrzymie stosy naszego ulubionego Lübzera postanawiamy zaopatrzyć się w dwa piwa już w Prenzlau. No i dojeżdżamy. Zaraz na wjeździe znajdujemy getränkemarkt (nasze nosy wyczują piwne zaopatrzenie na odległość) i już mamy w sakwie złoty napój. Jedziemy. Wjeżdżamy do centrum. Rowerowo jesteśmy tu po raz pierwszy. Miasto dość ładne. Jedziemy drogami rowerowymi oraz deptakiem na którym dopuszczony jest ruch rowerowy. Mijamy liczne kawiarnie i lokale.
Na deptaku w Prenzlau © davidbaluch
Na Agnieszce wrażenie robi największa budowla miasta czyli ewangelicka katedra czy też kościół. Ale tylko architektonicznie. No bo ładny budynek, fakt. U jego stóp jest też fajnie zagospodarowany teren. Woda i beton. Woda płynąca po schodach i po bokach placu. Miasto jest typowo niemieckie. Zadbane, ładne, czyste. I znowu wspólne zdjęcie z pomocą statywu.
Marienkirche w Prenzlau © davidbaluch
Dobra, wystarczy tej kultury. Piwo i kanapki z kurczakiem czekają. Jedziemy wzdłuż średniowiecznych murów miasta i docieramy do jeziora Unteruckersee. Znajdujemy szybko miejsce z ławeczkami przy brzegu i wyciągamy nasze zapasy. Podziwiamy czyste wody jeziora. Fajnie byłoby się pokąpać, ale już za zimno. Może za rok. Choć kaczki i łabędzie się jeszcze kąpią. Czyli lato się nie skończyło.
Unteruckersee © davidbaluch
Na ławeczce konsumujemy wiktuały. Obserwujemy przy okazji i podziwiamy młode łabądki, które pływając nurkują, wystawiają kupry w górę i jedzą robaczki z dna. Podziwiamy to, że wszystkie zwierzęta świata zostały tak stworzone, że pokarm mają pod ręką. Muszą tylko trochę popracować. Czy to łabędź w Polsce czy pingwin na Antarktydzie. Wszystkie mają zapewnione pożywienie. Aga też, bo ja zrobiłem. Nawet robię jej zdjęcie podczas konsumpcji, choć próbuje jak chomik schować do zdjęcia w policzkach :-)
Aga nad jeziorem konsumuje © davidbaluch
No dobrze, jedziemy dalej. Żeby nie zanudzić czytelników. Jedziemy ścieżką wzdłuż jeziora. Po pewnym czasie szeroka asfaltowa ścieżka zamienia się w wąską na jedno koło ścieżynkę. Przedtem tabliczka (a jak!): "wąski przejazd, rowerzyści proszę zsiąść z rowerów". Jak to? Aga pyta.. Tłumaczę, że raczej Policja w krzakach nie czeka polując na niesfornych rowerzystów, a tabliczka pozwala uniknąć ewentualnych roszczeń w razie zderzenia z innym rowerzystą... Że za wąsko i.t.d. Niemiecki Ordnung. Jedziemy więc wąziutką ścieżynką. Całkiem sympatycznie.
"Droga rowerowa" wzdłuż jeziora © davidbaluch
Ten odcinek ma około kilometra może. Natura, przyroda, coś pięknego. W końcu odbijamy od jeziora i pedałujemy dziarsko, niestety trochę pod górę w stronę Seelübbe. Malutka wioseczka, ale ładna. I tam zaczyna się zagwozdka. Mnóstwo tu szlaków rowerowych i pieszych. Ale to powoduje problem. Jak jechać, żeby dojechać do naszego Brüssow, a nie do Berlina na przykład? Studiujemy i studiujemy mapę "Dookoła jezior Ucker", którą ktoś na szczęście w newralgicznym punkcie umieścił i w końcu podejmujemy doniosłą decyzję. Jedziemy w lewo. W międzyczasie robię jeszcze Agnieszce zdjęcie, które ilustruje jej pewność dokąd mamy jechać.
Dokąd teraz?? © davidbaluch
No i jedziemy. Mijamy Bietikow, tam szybko, potem  Dreesch. W tej akurat miejscowości dwie fajne rzeczy spotykamy, które nas na chwilkę stopują. Najpierw przesympatyczny kucyk, który pasł się w ogrodzie domku (nie na łące) i chyba był bardzo zaprzyjaźniony z ludźmi, bo jak zorientował się, że się zatrzymaliśmy to przygalopował natychmiast pod płot i tam miziany przez Agnieszkę oddawał się przyjemności. Słodki był. Taki mały, fajna grzywa, Aż żałowaliśmy, że nie narwaliśmy mu po drodze gruszek i jabłek, których zatrzęsienie bezpańskich mijaliśmy po drodze. Sami nawet jedliśmy te gruszki. 
Kucyk w Dreesch © davidbaluch
Odjechaliśmy. Kucyk smutny był bardzo. Odjechaliśmy, ale niedaleko. Bo już nieopodal spotkaliśmy rowerzystę. Mało był rozmowny, ale, że podobny do jednego takiego przy Małopolskiej w Szczecinie, a właściwie identyczny, to się zatrzymaliśmy. Kolega sympatyczny. Kwiatki wiózł. Zajęty chyba. Ok, nie nalegamy na pogawędkę. Są różni rowerzyści. Niektórzy samotnicy.
Rowerzysta w Dreesch © davidbaluch
Coraz bardziej czujemy kilometry, bo droga  w zasadzie pod górę albo w dół. Przyzwyczailiśmy się , że Brandenburgia to teren co najmniej pagórkowaty jak nie górzysty czasami, ale to dzisiaj to już non stop. W górę i w dół. W górę i w  dół. Męczy, Ale dojeżdżamy do Damme. W końcu i mi Aga robi zdjęcie na trasie w miejscowości Damme. Kawałek płaskiego, hurra! Droga jak to  w Niemczech. Piękna. Asfalt i zero aut.
Dawid w Damme © davidbaluch  
Niedługo napotykamy znak, że do Brüssow jeszcze 15 km. No to już wiemy gdzie koniec wycieczki. Nie wiemy jeszcze tylko, że czekają nas największe góry. JENY!!! To dopiero się zaczęło. Chyba cały czas pod górę. Jedna taka największa to dla nas hardcore. Od Eickstedt w stronę Brüssow, a właściwie do Wallmow i kawałek dalej. Non stop pod górę. Aga jęczy, ja jęczę. Jesteśmy rowerzystami, ale nizinnymi!! Ej halo! No, ale jakoś się na największą górę wdrapaliśmy i musi być zdjęcie. Sukces!! Wiem, dla prawdziwych górali to jest nic, ale my jesteśmy z siebie dumni, a co?!
Pomiędzy Eickstedt a Wallmow © davidbaluch
No i cóż. Po drodze masa wiatraków. Masa. Podobają się nam. Droga równa, piękna asfaltowa i w miarę, miarę płaska choć nie do końca. Zbliżamy się do końca, ale po drodze jeszcze kilka wiosek i piękne krajobrazy z owieczkami. Myślę, że to ostatnie zdjęcie pokaże choć trochę urok wschodnioniemieckich krajobrazów. Przepięknie. ..
Niemiecki Landszaft © davidbaluch
I cóż..  Jedziemy pomiędzy wiatrakami, krówkami, owcami i pustymi przestrzeniami. Ludzi chyba dziś widzieliśmy najmniej. Tylko w Prenzlau. Ale wcale nam to nie przeszkadza. Jesteśmy szczęśliwi i pełni endorfin gdy około 16.00 docieramy do auta. Pakujemy rowery, włączamy disco z lat 90'. Wiecie Mr. Vain, La Bouche i te klimaty. Jedziemy do Polski. Dzień cudowny, A trasa? Polecamy tym, co lubią pedałować pod górę... I tym co w dół :-)
P.S. Dętka nie była potrzebna 
mapka trasy dla chętnych.

Festyn, śmigus dyngus i inne atrakcje...

Sobota, 17 września 2016 · Komentarze(6)
Uczestnicy
Dziś sobota i postanowiliśmy z Agnieszką, że z naszymi dziećmi zrobimy sobie wycieczkę rowerową. Wyczytałem w internecie, że na Pogodnie organizowany jest jakiś festyn. Cel wycieczki więc mamy. Zapakowaliśmy napoje, jedzenie, bluzy i  na koniec piłkę do sakwy mojego Kacpra i z rana wyruszyliśmy spod domu na przystanek oczekiwać na przyjazd Agi z Kubą z Polic. Po kilku minutach autobus zajechał i całą czwórką ruszyliśmy na wycieczkę. Początek cały czas w dół, więc dzieci miały radochę. Dość szybko dojechaliśmy do Parku Kasprowicza, gdzie Kacper poprosił o pierwszy postój. No to ok. Świetna pogoda. Idealna sobota.
Pierwszy postój w Parku Kasprowicza © davidbaluch
No dobrze, odpoczęliśmy i jedziemy dalej. Po chwili pierwsze łzy, bo Kuba zajechał drogę Kacprowi i ten stanął na górce. No i już nie ruszy pod górę. Prowadzę więc z nim te parę metrów rowerek i na płaskim jedziemy dalej. Mijamy ulicę Wincentego Pola. Agnieszka zachwyca się starymi zabytkowymi domami. Pierwszy raz je widzi. Fakt, budynki przy tej ulicy są takie jakby z innej bajki. Jak z jakiejś bawarskiej wsi, a nie centrum Szczecina.
Po chwili wjeżdżamy w Unii Lubelskiej i jedziemy dalej. Jako ciekawostkę powiem, że przy tej ulicy przed wojną Niemcy planowali wybudować największy stadion w kraju mogący pomieścić około 100.000 widzów. Planu nie zrealizowano, ale pozostała olbrzymia niecka w kształcie stadionu widoczna doskonale z lotu ptaka (Można sobie w google maps popatrzeć). Dalej pojechaliśmy pasem rowerowym ulicą Łukasińskiego. Dzieciaki zadowolone dziarsko pedałowały pod naszym nadzorem.
Jedziemy ul. Łukasińskiego © davidbaluch
Dotarliśmy na festyn. Póki co mało ludzi, ale Kacper zajął nam czas wyciągając piłkę ze swojej torby. Zaczęliśmy mecz. Mecz stał na wysokim poziomie. Stylem gry dorównywaliśmy co najmniej Legii Warszawa :-) W pewnym momencie nawet polała się krew, bo Aga tak w wir walki się włączyła, że przewróciła się kolanami na kamyki. Ale pozbierała się bez płaczu i dalej grała. Kuba tylko jakoś nie bardzo chciał grać i w zasadzie na boisku był mało widoczny. Rozsądna byłaby zmiana zawodnika, ale nie mieliśmy rezerwowych więc nic z tego nie wyszło. Mecz zakończyliśmy w podstawowym składzie. 
Mecz z Kacprem na bramce © davidbaluch  
Po meczu wszyscy zgłodnieli, rzuciliśmy się więc na darmowe kiełbaski, grochówkę i nawet ciasto. Festyn na dobre się rozkręcił i nawet na małej scenie rozpoczęły się jakieś koncerty. Były też kąciki zabaw dla dzieci. Nasze dzieciaki szalały na placu zabaw. Ogólnie na festynie spędziliśmy dość sporo czasu.
Jemy grochówkę festynową © davidbaluch  
A tak w ogóle to zapomniałem napisać, że Aga ma nowy rower. Po ostatniej awarii w drodze do Torgelow zapadła decyzja o konieczności zakupu nowego. Tamten żółty ma swoje lata i chyba nie bardzo już na długie wycieczki się nadaje. No i teraz Aga zadowolona zasuwa aż miło popatrzeć na ślicznym nowym rumaku. Twierdzi, że jeździ jej się lepiej. No i fajnie.
Po festynie jedziemy dalej. Znowu krótki postój na stacji Shell gdzie uzupełniamy zapasy napojów, bo w międzyczasie zrobiło się strasznie gorąco. Na tej stacji przy rondzie na Ku Słońcu zaciąłem się w ubikacji i kilka minut walczyłem z zamkiem, ale w końcu udało się otworzyć.. uff. Uwaga w razie wizyty w tym miejscu. Nie zamykać się w męskiej toalecie!
Na stacji Shell © davidbaluch  
Jadąc dalej przez miasto dotarliśmy na Plac Zwycięstwa gdzie robimy kolejny postój. No cóż dla dzieci jest to mimo wszystko dość duża wyprawa, a poza tym ma to być frajda, a nie jazda z głową wpatrzoną w przednie koło. Tu przy pięknej fontannie robię sobie w końcu zdjęcie z moim potomkiem.
Fontanna na Placu Zwycięstwa © davidbaluch  
Agnieszka z Kubą nam pozazdrościli i zażyczyli sobie takie samo. No więc my zeszliśmy, a oni weszli. I jak już się usadowili to fontanna niewinnie zmieniła program i zamiast lać wodą ponad kładką zaczęła silnym strumieniem lać wodę na kładkę, a tym samym na Agnieszkę i Kubę. Ale mieliśmy ubaw. Z piskiem zaczęli uciekać i choć byli w zasięgu wody kilka sekund to zeskoczyli już solidnie mokrzy. Udało mi się uchwycić moment ucieczki. Hi hi..

Śmigus dyngus we wrześniu :-) © davidbaluch  
Aga zmoczona, ale usmiechnieta © davidbaluch  
Jedziemy więc dalej. Ale niewiele dalej, bo już na ul. Wojciecha zatrzymujemy się na pyszności. Lody, a chłopaki zażyczyli sobie sorbety. W skupieniu konsumują swoje smakołyki. Wycieczka jest naprawdę wspaniała. Trochę zazdroszczę Adze tego prysznica, bo gorąco się zrobiło bardzo. 
Sorbety, lody i inne pyszności © davidbaluch  
Dzięki temu, że postój zrobiliśmy po drugiej stronie ulicy zauważamy piękną kamienicę przy ul. Wojciecha 1. Tyle razy tędy przejeżdżaliśmy, a pierwszy raz ją widzimy. Budynek naprawdę robi wrażenie. Piękne zdobienia, rzeźby. Jest nawet okienko z napisem portier. Zastanawiamy się głośno co tu było przed wojną, ale nie mamy pomysłu. Widać, że budynek ocalał z wojennej zawieruchy. Potem w domu w Encyklopedii Szczecina przeczytałem, że jest to kamienica secesyjna z 1902 roku zaprojektowana dla szczecińskiego przedsiębiorcy Alberta Neta. Pełna zdobień, kolumn i rzeźb. W podwórzu fontanna. Kiedyś to umieli budować. Fragment budynku uwieczniłem, a cały obejrzyjcie sami podczas rowerowych wycieczek, bo warto.
Ul. Wojciecha 1 © davidbaluch  
Zbliża się godzina 16.00. Jedziemy więc już w stronę domu. Dzieci zadowolone. My też bardzo. Naprawdę bardzo fajny wypad. I co z tego, że tylko 18 km.. Dla nich to dużo, a radość i zadowolenie malujące się na twarzach dzieci nie mierzy się przejechanymi kilometrami.

Podziwiając meklemburskie pejzaże

Wtorek, 13 września 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Wolny wtorek przynajmniej do 15.00. Potem muszę Kacpra ze szkoły odebrać. Agnieszka w pracy, zostałem więc skazany na samotną jazdę. Wstałem po 7.00 i o 8.00 tak jak postanowiłem wczoraj, jestem już w siodle.. znaczy w siodełku :-) Kierunek Kołbaskowo. Szczecin o tej godzinie zatłoczony. Przemieszczam się w stronę centrum znacznie szybciej niż samochody. Jadę ścisłym centrum, Plac Grunwaldzki, Al. Piastów itd. Chcę jak najszybciej wydostać się z tych kłębów spalin. W końcu wyskakuję na ul. Cukrowa i gnam już w stronę Kołbaskowa najpierw asfaltowym poboczem, następnie piękną drogą rowerową, którą niejednokrotnie już z Agą i sam jeździłem. Dotarłem do Kołbaskowa gdzie uzupełniam zapas wody w również znanym mi sklepiku, który zawsze jest otwarty, w przeciwieństwie do drugiego, który zawsze jest zamknięty. Aga będzie wiedziała o czym piszę. W sklepiku jednak nowa obsługa. I to jaka! Dwudziestoparoletnia blond piękność w zwiewnej letniej sukience. Dobra... wystarczy, bo Aga będzie czytała. W tym miejscu mam dylemat. Jechać na Rosówek ruchliwą szosą czy zaryzykować jazdę drogą, którą wczoraj wynalazłem na mapie, ale nie jestem pewien czy doprowadzi mnie do Niemiec gdzie zmierzam. Dzwonię do kolegi, który zna te tereny. Nie odbiera. Pytam więc kobiety, która wygląda mi na tubylca lecącego po piwo i papierosy czy drogą za przejazdem dojadę do Niemiec rowerem. Kobieta odpowiada: "Dojedzie Pan. Trzeba tylko rower po schodach na autostradę znieść i zaraz prosto autostradą do Niemiec dojedzie". No dobra. Wiem skąd te wypadki na autostradzie w okolicy Kołbaskowa w zeszłym roku z udziałem pieszych i rowerzystów. Jadę więc bez pomocy innych. Na drodze przeze mnie upatrzonej stoi znak "zakaz ruchu" - nie dotyczy dojazdu do żwirowni. Jadę. Droga niesamowicie kurzasta. Ciężarówki ze żwirem co rusz mnie mijają wzbijając biały pył na kilka metrów w powietrze. Jeden tylko kierowca przyhamował kiedy mnie zobaczył. Lekko biały jadę i jadę a Niemców nie widać. Ale w końcu jest! W leśnej przecince widzę słupki graniczne. No to będzie dobrze. Robię sobie po 20 km pierwszy postój na picie i drożdżówkę, którą wcześniej zakupiłem. Robię też sobie selfie przy pomocy mini statywu.
Na granicy w okolicy Pomellen © davidbaluch
Po odpoczynku wjeżdżam do Niemiec. Pierwszy raz jestem w Pomellen. Malutka wioseczka jakże podobna do setek innych w tym rejonie. Idylliczna wieś. Spokojnie bardzo. Przemknął koło mnie jakiś traktor i tyle. Cisza. Żywej duszy. Jeden domek z kamienia, bardzo stary spodobał mi się w tym porannym świetle. Musiałem mu zrobić zdjęcie.
Domek w Pomellen © davidbaluch
Wyciągam telefon i sprawdzam dokąd dalej. Postanawiam jechać w kierunku Ladenthin. Powoli robi się coraz goręcej, a to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Ja tam zimnolubny jestem. Nie ma kierunkowskazu, a droga wątpliwej okazuje się jakości. Zastanawiam się czy nie skończy się gdzieś w szczerym polu. Ale jadę tymi wertepami licząc, że jednak dojadę. W pewnym momencie zaczynam jednak wątpić, bo droga robi się jakaś kosmicznie trawiasta i prawie niewidoczna. przypomina mi się jak raz taka zaczęła się robić gdy  z Agnieszką jechaliśmy z Chojny do Szczecina. Potem okazało się, że się zgubiliśmy. Ale co tam. Przyroda wynagradza. Najpierw usłyszałem setki ptaków gdzieś w zaroślach jak piszczą, śpiewają, nawołują. Głośniej i głośniej. Kiedyś coś takiego widziałem. Wiem, przygotowują się do startu do Afryki. Czekam cierpliwie, hałas się wzmaga i po 10 minutach jest! Cisza w ciągu sekundy i nagle wystartowały. W kompletnej ciszy. Coś niesamowitego. Chyba ze 100 wzbiło się w powietrze i po chwili ułożyły się na niebie i odfrunęły. Niesamowity spektakl przyrody. Woow!!
Robię sobie kolejne selfie na tej niesamowitej przyrodniczo drodze.
Na drodze pomiędzy Pomellen a Ladenthin © davidbaluch
Jadę już coraz bardziej mokry. Jeny, jak gorąco!! Kątem oka zauważam dość daleko ode mnie dwie sarenki brykające po polu. Sarenki po chwili zaczęły biec w tym samym kierunku w którym jechałem. Ponieważ byłem daleko nie zwracały większej uwagi na mnie. A z jaką gracją sobie skakały. Już wiem dlaczego sarenka jest synonimem zgrabności. Naprawdę delikatnie i pięknie się poruszały. Biegły w kierunku pobliskiego stawu. Im chyba upał też dokuczał. Nie mogłem odmówić sobie zrobienia im zdjęcia na tle pięknego meklemburskiego pejzażu. W tle widać też słupki graniczne.

Meklemburgia i jej mieszkańcy © davidbaluch
W końcu droga łączy się jednak z szosą i docieram do Ladenthin. Stamtąd pięknym równiutkim asfaltem jadę do Schwennenz. Chyba drugi raz tędy jadę. Kiedyś, pierwszy raz razem z Agnieszką . Dotarłem do znanego już mi miasteczka. Po drodze obserwuję lato zbliżające się ku końcowi. Wszędzie barwy powoli z soczystozielonych zmieniają się już na brązowawe. Mijam jabłonie, które zawsze kojarzą mi się z końcem lata. Zapach wsi, siana. Cudnie. Tylko tak strasznie gorąco. To jedno mi się z końcem lata nie zgadza.
Jabłoń w Schwennenz © davidbaluch
W Schwennenz zauważam znak na granicę w stronę Bobolina. Hmm, nawet nie wiedziałem, że jest takie przejście. A co mi tam. Nie znam, to poznam. Jadę. Półtora kilometra ścieżką wzdłuż brukowanej drogi, wąziutki mostek (nie dla aut) i jestem w Polsce. Wracam do Szczecina przez Stobno. Znowu przebijam się przez niemiłosiernie gorące centrum. Na szczęście o tej godzinie już nie tak zatłoczone. No i po 45 km docieram do domu. Akurat czas na wstawienie prania, prysznic, napisanie bloga i po Kacpra do Szkoły trzeba.
Dla chętnych jak zawsze  mapka trasy


Kółko mu się odlepiło.. temu.. rowerku.

Piątek, 2 września 2016 · Komentarze(10)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Tytuł zaczerpnięty z filmu Miś... A dlaczego? Przeczytajcie.
Piątek. Niektórzy mówią piątunio. Szczególnie Król Julian w internecie. Ale my dziś mamy bonus szczególny. Ja mam wolne. Aga wzięła jeden dzień urlopu dlatego, że ja mam wolne. Cel: rower. No to rano podjeżdżam po nią, pakujemy wszystko, szczególnie nowe sakwy moje Arsenal 460 i jedziemy autem w kierunku Eggesin. Tam zatrzymujemy się na znanym nam parkingu wśród bloków. Wypakowujemy rowery. Ja pakuję do sakw wszystko co mamy zabrać, a Aga robi kółko po parkingu. Jestem zadowolony, bo w końcu udało mi się znaleźć sakwy do bagażnika na sztycę. To znaczy nie za długie. Poprzednie ocierały o koło. Zdechły. Te mają być akurat. Po dniu pierwszym polecam. Jest idealnie. Mocne, sztywne, takie jakie powinny być.  Aga robi mi zdjęcie przy naszym aucie jak prezentuję nowe sakwy.
Ja z nowymi sakwami. Początek wycieczki © davidbaluch
No i zaczęło się. Aga czeka na mnie jeżdżąc i nagle krzyk:"Łańcuch mi spadł!" Patrzę i nie wierzę. Nie łańcuch spadł. Górne kółko na wózku tylnej przerzutki odpadło i znikło. "Aga, trzeba znaleźć, gdzie jeździłaś? .. hmm Aga szuka" Ja patrzę i to jakiś koszmar. Nie ma górnego kółka. Wracamy do Polski myślę już. Ale Aga znajduje część po części, nawet śrubeczkę. Nie ma tylko łożyska. Próbuję to wszystko zebrać do kupy i jakoś się udaje, tylko nie mam czym skręcić. Próbuję scyzorykiem, ale nie idzie. Agnieszka mówi, że rower jej się rozsypał i prawie płacze. Tyle kilometrów i trzeba będzie wracać...
Ok. Mówię Agnieszce, żeby została z rowerami, a ja jadę w poszukiwaniu imbusów, których najbardziej mi brakuje. Na szczęście studiując google maps wczoraj przed wycieczką zarejestrowałem w pamięci, że na wylocie z Eggesin jest Baumarkt. Jadę autem do sklepu i pytam obsługę o klucze imbusowe. Podaje mi facet komplet w pięknym etui za 14.95 euro i idzie. No toż to szok. Tyle nie dam! W domu mam klucze imbusowe!! Ale jak zwykle w sklepach, na dolnej półce znajduję tańsze klucze za 4.60. 
Ok, kupuję. Wracam do Agi, która z nerwów miała ochotę już wypić piwo przeznaczone na postój w Torgelow, ale czeka jednak. Po kilku minutach skręcone. I jedziemy... Niepewnie...
Jedziemy najpierw do Torgelow. Inną drogą trochę niż ostatnim razem. Przez Holländerei. Dojeżdżamy do drogi Torgelow - Ueckermünde.  Ja skręcam na główną drogę, ale Aga zauważa w lesie wstęgę asfaltu. Faktycznie. Na mapie nie było, ale jest!! Jedziemy fajną twardą ścieżką rowerową, bo rasowa DDR to to nie jest prosto do Torgelow.
Droga pomiędzy Eggesin a Torgelow © davidbaluch
Postój w Torgelow. I co? Kółko znowu mu się odlepiło.. ale nie wypadło. O nie!.. przykręcam i boję się o dalszy ciąg wycieczki. Jak odpadnie i się zgubi to koniec. Na razie pijemy po jednym piwie, patrzymy na młodzieńca łapiącego pokemony (na zdjęciu na ławce stoi) i cieszymy się słońcem. Ja myślę jeszcze czy dojedziemy z tym defektem do końca zaplanowanej wycieczki. Chłopak skacze z ławki na ławkę. Wkrótce dołączają inne dzieciaki. Chyba jest tu jakaś pokemonowa stacja doładowań. Tu też robię Adze zdjęcie portret. Oba poniżej.
Aga, a z tyłu pokemonowy łowca © davidbaluch
Aga w Torgelow © davidbaluch 
Jedziemy teraz w stronę Heinrichsruh. Jest jakiś objazd, ale krótki. Droga przyjemna, ale myśl o odlepiającym się kółku nie jest przyjemna. Kto będzie pierwszy. Ja dokręcę je pierwszy czy ono odpadnie i zniknie. Co kilka kilometrów zatrzymujemy się . Dosłownie co trzy - cztery i dokręcam kółko. Jakoś jedziemy.. mimo wszystko z przyjemnością olbrzymią.
Po 5 dokręceniach śrubki dojeżdżamy do Ueckermünde. Na wjeździe napotykamy piękny mural. Na jakiejś gazowej stacji. Wszystkie u nich te budyneczki są tak pięknie malowane, co potwierdzą zapewne czytelnicy, którzy tak jak my jeżdżą po tych terenach.
Mural © davidbaluch
Wjeżdżamy do miasta. Ueckermünde jest piękne.Uwielbiamy to miasto. Jedziemy na stare miasto. Kierujemy się na nasz kuter. Na fiszbułę. Kuter na którym zawsze zamawiamy fiszbułę nazywa się Sir Henry. Henryk - Jak mój tata, który znany jest być może wam z wcześniejszych wpisów na blogu. Nawet tych niedawnych kiedy odwiedzaliśmy go na rowerach w czerwcu i lipcu z Kacprem, synkiem moim w pracy na Arkonce. Mój ojciec niestety zmarł nagle miesiąc temu. Takie skojarzenie nazwy łodzi. Agnieszka w zasadzie zauważyła. Fischbrötchen pyszna jak zawsze. Zajadamy się Backfischbrötchen za 3,50 Euro sztuka. 
Fischbrötchen w Ueckermunde © davidbaluch
Jedziemy potem pięknymi uliczkami miasta. Ja i Aga kochamy to miasteczko. Bywamy tu zimą i latem. 
Uliczka Ueckermunde © davidbaluch
No i w końcu upragniony cel. Plaża. Rozkładamy się na ręcznikach. Jest bardzo mało ludzi. Ale to dobrze. Można spokojnie się położyć i odpłynąć. Aga nawet zasypia. Pięknie wygląda. Dziś mój Kacper pierwszy dzień w szkole. Pierwszoklasista.  Myślę o nim.  Woda w zalewie ciepła bardzo. Agnieszka nie chce się kapać, ale ja tak. Naprawdę jest cieplutko. Około godziny schodzi nam na odpoczynku, ale w końcu i Aga wychodzi z plaży i dokręcając co 20 minut kółeczko jedziemy dalej.
Na plaży w Ueckermunde © davidbaluch
Już niedaleko. 45 kilometrów  w sumie dzisiaj, a jeszcze tylko 10 i jesteśmy w Eggesin gdzie czeka nasze auto. Docieramy. Po drodze wypadło po raz n-ty kółko z wózka przerzutki, ale uparcie wsadzam je na swoje miejsce i jedziemy. W poniedziałek rower do naprawy. My jeszcze robimy sobie korzystając z mini statywu ostatnie wspólne zdjęcie już w Eggesin... Eggesin szykującym się powoli do festynu w dniu 17 września. A my .. jak to my. Do swoich domów pojechaliśmy. Było cudnie.
Aga i ja. Eggesin © davidbaluch
Dla zainteresowanych mapa wycieczki