Wykąpać się w Ueckermünde

Sobota, 27 sierpnia 2016 · Komentarze(6)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Dawno mnie tu nie było. Jeździć jeździłem. I sam, i z Agą, i z Kacprem, ale jakoś ciężko do pisania było się zabrać. To może choć ostatnią wycieczkę z Agą opiszę. W zeszłą sobotę było gorąco. Powiedziałbym nawet, że obrzydliwie gorąco. Więc jeśli wycieczka rowerowa to tylko nad wodę. Jeśli nad wodę to w jakieś fajne miejsce. No to do Ueckermünde. Przyjechałem do Polic po Agę i jej rower autem i nudny kawałek trasy z Polic do granicy postanowiliśmy sobie odpuścić. Pojechaliśmy w okolice Nowego Warpna, gdzie rozpoczyna się piękna trasa rowerowa poprowadzona gładkim asfaltem po dawnym nasypie kolejki wąskotorowej. Zostawiamy auto i rowerami dojeżdżamy do granicy, gdzie Aga pięknie prezentuje się na tle słupka granicznego :-)
Na przejściu granicznym w Rieth © davidbaluch
Nie wziąłem aparatu więc zdjęcia takie sobie dziś. Pstryki telefonem, ale zawsze coś. Zaraz za granicą drogowskazy, również w języku polskim, które wskazują potencjalne cele wycieczek. 
Drogowskazy po niemieckiej stronie granicy © davidbaluch
Po niemieckiej stronie wjeżdżamy do sielankowej miejscowości Rieth. Byliśmy tu już choć Agnieszka mówi, że nie pamięta tej wioski. Pamięta za to imbiss w którym piliśmy piwo. I dziś też tam jedziemy. To już tradycja nasza. Jest gorąco, ale wieje przyjemny wiatr od Zalewu Szczecińskiego i stwierdzamy oboje, że wcale tego upału nie odczuwamy.
W imbissie zamawiamy nasze ulubione regionalne piwo Lübzer. Cena 1,30 euro za butelkę nie jest wygórowana jak na niemieckie warunki. A do piwa gratis przepiękny widok na jezioro Nowowarpieńskie.
Dawid przy pivku © davidbaluch
Aga przy pivku © davidbaluch
Zasiedzieliśmy się mocno, bo tak było przyjemnie i zanim się w końcu ruszyliśmy rozleniwieni piwem okazało się, że już późno i z planowanych dwóch godzin na plaży w Ueckermünde zostanie nam tylko godzina. No więc pedałujemy już bez przerwy. Mijamy Warsin, potem Bellin i docieramy do Ueckermünde. Kierujemy się na plażę. Zajmujemy z góry upatrzone pozycje i delektujemy się słońcem, piaskiem i wodą. Woda w zalewie jest bardzo ciepła. Nawet Agnieszka wchodzi bez problemu do wody mimo, że zmarźluch z niej.
Niestety zaaferowany widokami nad zalewem zapomniałem zrobić zdjęcia dokumentującego pobyt na plaży, więc nie zobaczycie opalającej się Agnieszki ;-)
Godzinka minęła bardzo szybko i czas wracać. Żeby nie wracać tą samą drogą postanowiłem jechać lasem nie będąc do końca pewny czy nie zgubimy drogi. Kilka razy mieliśmy zagwostkę na rozstajach leśnych dróg, ale dzięki GPS w telefonie udało nam się dotrzeć do Luckow skąd wiodą już oznakowane trasy do Rieth. Po drodze próbujemy jagód, ale jakieś dziwne w smaku. Już nie słodkie. 
Gdzieś w lesie pomiędzy Ueckermunde a Luckow © davidbaluch
No i po 43 kilometrach docieramy do auta, a autem po 20 minutach docieramy do Polic, gdzie wysiada Agnieszka, a ja jadę do Szczecina. To była powolna, relaksacyjna wycieczka. Kolejna fajna wycieczka, która naładuje nam akumulatory na nudny tydzień pracy.
Dla chętnych mapka trasy

Rowerem po zakamarkach duszy

Sobota, 30 lipca 2016 · Komentarze(4)
Kategoria Po Niemczech
Są takie dni kiedy potrzeba samotności. Kiedy trzeba sobie w głowie układać różne rzeczy. Dziś taki dzień. O ósmej rano jest już wystarczająco dzień rozbudzony, żeby go przywitać. Pakuję mój mały bagażniczek. Jedna bułka, jedna cola i jadę. Nie mam celu. Ale wiem, że będzie daleko. I ma być jak najbardziej cicho. Jak najbardziej samotnie. Jadę więc przez prawie pusty Park Kasprowicza. Kilku biegaczy i lekka mgła mnie otacza. Mijam Arkonkę. Może dziś mój tata jest w pracy? Nie wiem. Nie zatrzymuję się. Pedałuję. Jadę w stronę granicy. Z każdym pokonanym kilometrem mniej ludzi i samochodów. Rower i ja. Ja i rower. Taki tandem. Mijam lasy, pola, wioski . W Dobrej jadę piękną trasą rowerową w kierunku Niemiec. Nieliczni rowerzyści pozdrawiają machnięciem ręki. Dobrze, że i u nas ten zwyczaj się przyjmuje. Wjeżdżam do Niemiec przy Blankensee. Po drodze podziwiam piękne łany zbóż. Zboże gotowe do zżęcia zawsze kojarzy się z latem i dzieciństwem. I robię jedyne dziś zdjęcie. Inaczej niż zwykle. Teraz zwalniam. Nie mogę sobie odmówić przyjemności podziwiania niemieckiej wsi. Te domki jak pudełeczka, śliczne detale. Drewniane grzybki na schodach, mały krecik pilnujący obejścia i morze słoneczników w ogrodach domostw Blenkensee. Nie ma krasnali. To już nie te czasy.
Potem jadę przez las. Las dziwny, bo świerki i sosny tylko. I taki gęsty, że trudno byłoby do niego wejść. Ciemny. Mam wrażenie, że zza drzewa obserwują mnie duchy tego królestwa. Piękne, tajemnicze miejsce. Docieram do Boock. Znam tą miejscowość. Tyle razy tu byłem w przeszłości. Jest nawet dom o którym już prawie zapomniałem. Nie zatrzymuję się. Jadę dalej. Do Löcknitz. Jadę nad jezioro. Chyba pierwszy raz sam. Zawsze z Agnieszką pijemy tu po piwie. Tradycja taka. Ale dziś sam. Wyciągam więc colę i bułkę i obserwuję łódki kołyszące się spokojnie na wodzie. Stoją w szeregu. Jak wojsko. Jedna przy drugiej. Taki niemiecki porządek.
Samemu dziwnie mi w tym miejscu. Bardzo dziwnie. Dlatego po kilku minutach jadę dalej. Opuszczam Löcknitz i zajęty myślami jadę w kierunku granicy. Czas leci mi szybko. Tysiące myśli w  głowie. Nawet nie słyszę głosu z Endomondo odliczającego kolejne kilometry. Droga prowadzi prosto do Polski. Żadnych rowerzystów. Dziwne.. sobota .. Przed samą granicą kilka osób mnie mija, ale niezbyt wielu. W Polsce droga rowerowa się kończy. Jadę więc krajową "dziesiątką" nie zwracając nawet uwagi, że za mną sznur aut. Potem skręcam na Redlice i znów jest tylko przyroda i pusta szosa. I bociany. Trzy przechadzają się po łące. Nie dalej jak 50 metrów ode mnie. Zatrzymuję się i podziwiam. Przyglądają się ciekawie, ale widzą, że nie mam złych zamiarów i przestają zwracać na mnie uwagę. Dziś tego potrzebowałem. Unieść się ponad cały ten świat. Przyjeżdżam po 65 kilometrach do domu.
I leci Bajor... a ja słucham.
Kolory lata © davidbaluch

Czasem słońce, czasem deszcz czyli plażowo rowerowo.

Środa, 27 lipca 2016 · Komentarze(8)
Uczestnicy
Dawno razem z Agnieszką razem nie jeździliśmy. Jakoś nie było okazji. Poza tym ostatnio mój napęd dokonał żywota i rower poszedł do serwisu na wymianę kasety, łańcucha i zębatek przednich. Koszt 270 złotych. No, ale teraz rower śmiga jak nowy. No więc w środę przed 9.00 Aga przyjechała z Polic do Szczecina gdzie oczekiwałem jej na przystanku 107. I ruszyliśmy. Dziś w planach mamy kręcenie się po Szczecinie w zasadzie. Na początek jedziemy w stronę Parku Kasprowicza i do Różanki. Agnieszka przypomina, że ostatnio byliśmy tutaj rok temu. Różanka w rozkwicie. Tysiące róż, choć niektóre już przekwitają. Agnieszka z pięknymi rudymi włoskami komponuje się doskonale w tej scenerii. Robię więc jej zdjęcie. Jej i róży, która według Agi jest najpiękniejsza. Być może...
Aga w Różance © davidbaluch  
Róża w Różance © davidbaluch
Wpadamy na pomysł, żeby spróbować podobno najsmaczniejszych lodów w mieście. Lody Marczak mają taką opinię. Do tego mają tam nieznane nam smaki lodów, takie jak na przykład dyniowe czy grapefruitowe. Szybko przemieszczamy się na ul. Rayskiego, ale okazuje się, że niestety lodziarnia czynna od 12.00. No nic, trudno. Pedałujemy więc na drugą stronę Odry. Kolejny nasz cel to Dziewoklicz. Jedziemy na kąpielisko popluskać się w wodzie. Byliśmy tu jakiś czas temu, ale wtedy się nie kąpaliśmy. Płacimy 5 złotych za wstęp i jesteśmy. Na początek mała scysja z ratownikiem-burakiem, który pomimo pustej plaży nie pozwolił nam rowerów na trawie obok postawić i uparł się, że mamy odprowadzić do stojaków, bo będzie przeszkadzał (A plaża puściusieńka!). Pokazałem mu przyjazny gest dotykając palcem czoła. On też coś równie przyjaźnie odpowiedział, ale już z durakiem nie dyskutowaliśmy. Przebieramy się i do cieplutkiej wody - chlup! Aga poleciała po lody. Przyniosła pyszne pistacjowe.
Lody na Dziewokliczu © davidbaluch  
Odpoczęliśmy i jedziemy w stronę Pomorzan, bo miałem tam do załatwienia jedną służbową sprawę. Jadąc ul. Powstańców Wielkopolskich o mało nie wyrżnąłem się, bo skręcając w lewo z głównej drogi koło wpadło mi pomiędzy szynę a asfalt. Taka dziura przy szynie i mocno mną zarzuciło aż Agnieszka z tyłu krzyknęła. Ale uff.. Udało się. Moje zęby i aparat z tyłu w torbie uratowane.
Potem jedziemy sobie wzdłuż Odry ul. Kolumba. Pokazuję Agnieszce Szczecińską Wenecję, a w międzyczasie zaczyna padać deszcz.
Agnieszka na tle Szczecińskiej Wenecji © davidbaluch  
Pada już na dobre. Jedziemy więc w deszczu i chowamy się pod Trasą Zamkową. Przy okazji trochę odpoczywamy. Ponieważ jednak pada i pada i przestać nie zamierza jedziemy dalej w deszczu. Po drodze jeszcze robimy sobie fotki na dole Wałów Chrobrego. W końcu zdjęcie robię sobie i ja. Bo tylko Aga i Aga. No fakt, że ładniejsza, ale co.. Ja też chcę na bloga :-)
Na Wałach Chrobrego © davidbaluch  
No Aga też się usadowiła przed obiektywem. Ostatnie dziś zdjęcie.
Agnieszka na Wałach Chrobrego © davidbaluch  
No i ponieważ pada bez końca kończymy naszą ponad trzydziestokilometrową wycieczkę po Szczecinie i Agnieszka wsiada w 107 na Placu Rodła w kierunku Polic, bo dzieci trzeba nakarmić, a ja pedałuję jeszcze 3 kilometry do domu, bo psa trzeba wyprowadzić :-) Fajnie, że udało nam się razem pojeździć choć troszkę.
Gdyby kogoś interesowało to tutaj jest mapka z naszej trasy.

Kiedyś trzeba zacząć czyli pierwsza prawdziwa wycieczka mojego pięciolatka

Poniedziałek, 27 czerwca 2016 · Komentarze(10)
Dziś szczególna dla mnie data. Jakieś dwa tygodnie temu nauczyłem synka jeździć na dwóch kółkach. Małych szesnastocalowych. Dziś po codziennych treningach gotów był na wycieczkę. Prosił mnie o długą wycieczkę. Obmyśliłem wczoraj trasę około 10-kilometrową i zaraz po odebraniu z przedszkola i dotarciu do domu zaczynam pakować ekwipunek: aparat, napoje, bułki, ręcznik, kąpielówki. I ruszamy. Mozolnie pod górę najpierw Wilczą. Kacper pyta czy dobrze, że nie jęczy. Dobrze. To by było jakby jęczał po 500 metrach. Jedziemy, ja na czerwono, on na niebiesko, obaj w kaskach, partnerzy do jazdy. Po niezbyt długiej jeździe ulica zaczyna opadać w dół i jedziemy za darmo, ale zauważyłem, że z Kacpra góral. Podoba mu się jazda w dół, ale i cieszy się z podjazdów. Szczęście na twarzy z każdej zaliczonej górki. 
Jedziemy z górki ul. Przyjaciół Żołnierza © davidbaluch
Po osiągnięciu kładki na Przyjaciół Żołnierza zaczyna się jaaazda w dół. W dół i w dół. Jest radocha. Tak trzeba zaczynać. Jakbym pierwszą jazdę zaplanował podjazdem na Warszewo to chyba rower dostałby  w końcu z kopa mimo miłości do górek. W niedługim więc czasie osiągamy ulicę Arkońską, bo pomimo zjazdu Kacper pedałuje jak młynkiem, żeby przyspieszyć. Osiągnął ponad 20 km/h na tym małym bzyku. Na końcu zjazdu Kacper sygnalizuje, że musi się napić. No to krótki Pit-Stop robimy w okolicy szpitala.
Krótki postój na ul. Arkońskiej © davidbaluch  
Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do Arkonki. Trasa już zupełnie płaska. Na kąpielisku "Arkonka" pracuje dziadek Kacpra, a mój tata i Kacper dopomina się żeby go odwiedzić. Dzwonię więc do dziadka. Jest akurat w pracy. Podjeżdżamy na chwilę do niego. Kacper dumny z siebie chwali się, że sam na rowerze z domu dojechał. Dziadek opowiada, że  w ostatnie upały weekendowe dzicz przedarła się przez bramki bez biletu, popychała pracowników i około 50 osób poszłooo!! Bez biletu, a co tam. Jesteśmy polską dziczą, wszystko nam wolno. Jak to Stuhr w Kilerze mówił? : "Co za naród, co za ludzie.."
Kacper z dziadkiem przed Arkonką © davidbaluch  
No i jedziemy dalej. Zaczyna się odcinek leśny podczas którego Kacper dwa razy ląduje nosem w mchu robiąc duże oczy zdziwiony, że po korzeniach nie jedzie się tak łatwo jak po drodze rowerowej. No fakt przez te dwa tygodnie doświadczenia nie nabył. Jako odpowiedzialny ojciec zatrzymuję się i robię szybki kurs teorii na temat fizyki, a dokładnie prędkości i tarcia ubierając to w dość proste słowa: Kacper! Po lesie jeździ się inaczej!! Były łzy, otarte i po krótkim (mega krótkim) wykładzie nie ma więcej upadku. Docieramy do celu. Głębokie. Najpierw lody. Wycieczka rowerowa z pięciolatkiem bez lodów? Niedoczekanie. Z Aga wstąpilibyśmy pewnie do baru dalej po izotonika :-) No, ale dziś bez Agi.
Zasłużona nagroda po 8 kilometrach pedałowania © davidbaluch
Stąd tylko krok do Głębokiego. Mimo później godziny i zamiaru wejścia tylko na kilkadziesiąt minut płacimy za wstęp i wchodzimy na pustawe jezioro. Uwieńczenie wycieczki. Kacper pędzi do wody i mi jako ojcu ten widok szczęśliwego dziecka roztapia serce. Tata i syn. Zawsze myślałem kiedy nadejdzie ten moment kiedy pojedziemy razem na wycieczkę. Nie na kółko wokół stawu tylko prawdziwą wycieczkę rowerową. I w końcu dziś. Czas płynie i każdy etap dzieciństwa ma swoje uroki. Był czas kiedy Kacper w foteliku rowerowym jeździł nawet zimą ze mną na wycieczki rowerowe. Może wtedy załapał bakcyla. Mam nadzieję. Potem taki martwy okres. Za duży na fotelik rowerowy, za mały na wycieczki. I w końcu się doczekałem. Możemy razem jeździć. W każdym razie na Głębokim była też frajda z kąpieli.

Zabawa na Głębokim © davidbaluch  
Powrót miałem już logistycznie zaplanowany trochę inaczej, gdyż kolejne 8 km w dużej części pod górę mogłoby być dla niego zbyt trudne. Wsiadamy więc w autobus 51 z pętli Głębokie i wysiadamy na końcu ul. Chopina, po czym ostatnie dwa kilometry jedziemy znowu na dwóch kółkach. Przyjeżdżamy do domu, a Kacper przed klatką pyta kiedy następna wycieczka. I jeszcze wyciąga mnie na rower na krótką przejażdżkę po 20.00. W sumie 12 km. 2 tygodnie jazdy, 5 i pół roku, kółka 16 cali. Chyba nie najgorzej. 
Na koniec nasze pamiątkowe zdjęcie. Wspólne nad jeziorem. To był piękny dzień...
Pamiątkowe zdjęcie nad jeziorem © davidbaluch

Z Chojny Doliną Dolnej Odry do Szczecina

Czwartek, 26 maja 2016 · Komentarze(9)
Uczestnicy

Dziś czwartek i długo oczekiwana wycieczka. Zaplanowaliśmy sobie już dawno, ale jakoś nie mogliśmy zrealizować. No, ale  w końcu dzisiaj. Rano po 7.00 Agnieszka przyjechała do Szczecina i udaliśmy się wspólnie na nasz nowy dworzec. Po wejściu na dworzec powiedzieliśmy woow!!. W końcu mamy dworzec, którego nie musimy się wstydzić. Widać te wydane miliony. Na dworcu spotkaliśmy bikestatsowych znajomych, a mianowicie Tandem Yogi wybierał się tym samym pociągiem co my w okolice Morynia.
A więc 8.06 punktualnie ruszyliśmy pociągiem w stronę Chojny. Po godzinie przesiadka na dwa kółka i jedziemy. Mijamy stare mury obronne miasta i szybo opuszczamy Chojnę. Wcześniej w domu wynalazłem alternatywną drogę przez wieś Nawodną, aby uniknąć jazdy drogą krajową wśród masy aut zmierzających w stronę Krajnika. Z początku pięknym asfaltem jedziemy i podziwiamy jeszcze piękniejsze krajobrazy. Nie mija nas ani jedno auto. Wioseczki Nawodna i Garnowo, które mijamy wyglądają jak sprzed dekad. Niestety po jakimś czasie droga zamienia się w gruntową. Raz ubitą, raz piaszczystą. Dobrze, że to początek naszej wycieczki, kiedy jeszcze mamy siły walczyć z nawierzchnią. Z lasu wyjeżdżamy już w samym Krajniku, w którym handlują chyba tylko kwiatami i jest chyba ze 20 zakładów fryzjerskich. Zgodnie stwierdzamy, że Krajnik jest strasznie brzydki, tandetny i wygląda jak na początku lat dziewięćdziesiątych. Nie zatrzymujemy się więc, tylko wjeżdżamy do Niemiec i po kilku minutach jesteśmy w Schwedt. Ruch tu spory, bo inaczej niż w Polsce dziś nie ma tu żadnego święta, ale dzięki temu sklepy otwarte. Jedziemy więc do REWE zakupić piwko i coś do przekąszenia dla Agi. Aga stwierdza, że coś jej się chce, ale nie wie co. W końcu wybiera ciasteczka słone i słodkie.
Przemieszczamy się potem na bulwary nad Odrą, gdzie  w towarzystwie wróbli i mew konsumujemy nasze piwno-ciasteczkowe śniadanie. Śniadaniem dzielimy się z ptactwem. Oczywiście tą ciasteczkową częścią.
Kilkadziesiąt minut później opuszczamy Schwedt i drogą rowerową Odra-Nysa wjeżdżamy do Doliny Dolnej Odry. Teraz jest naprawdę pięknie. Natura w najczystszej postaci. Od czasu do czasu mijamy jakichś pojedynczych rowerzystów, a raz nawet całą bandę. Po jakimś czasie docieramy w okolice Widuchowej, z tym, że po drugiej stronie Odry, po niemieckiej stronie oczywiście. Nawet ładnie z tej perspektywy wygląda ta miejscowość. Jedziemy dalej prosto. Towarzyszą nam wszechobecne śpiewy ptactwa wszelakiego. Droga robi się gorsza, zakrzaczona, na co narzeka Aga, bo w międzyczasie zmieniła spodenki na krótkie i krzaki drapią ją po nogach. Przejeżdżamy przez potok wody spływającej z Odry. Nikogo już nie spotykamy i z utęsknieniem oczekujemy widoku Gartz. W końcu mówię, że musi już być blisko. Zatrzymujemy się i sprawdzam nawigację. Mówię do Agi:
- Chyba mi się nawigacja zawiesiła, bo cały czas pokazuje, że na wysokości Widuchowej jesteśmy, a przecież już z 10 km jedziemy od Widuchowej.
W tle majaczą jakieś budynki, więc pełni nadziei jedziemy w ich stronę. Budynki są jednak po drugiej stronie Odry i nagle słyszę z tyłu nieśmiały głos Agi:
- Dawid... my już tu byliśmy...
- Co??!!
- Nie zawiesiła ci się nawigacja, to Widuchowa!!
- Buuu.....
Zagadujemy dwie starsze Niemki i potwierdzają nam, że zrobiliśmy kółko, ale pocieszają, że pięknie tu, więc więcej sobie pooglądaliśmy po czym wskazują nam odnogę w którą trzeba było skręcić. Na przyszłość będziemy wiedzieli. Śmiejemy się z siebie. Trochę to śmiech przez łzy, ale co tam. Przynajmniej wiem, że GPS sprawny w telefonie. No jedziemy. Droga zdecydowanie się poprawia i prujemy szybko przez cudowny, nieco tajemniczy las pełen konwalii. Docieramy do Gartz, gdzie w "naszym" imbisie nad Odrą robimy postój. Zamawiamy, kawę, herbatę i frytki za 3,50 euro wszystko (tanio jak barszcz). Odpoczywamy no i jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez piękne Mescherin, które nas zawsze zachwyca i wspinamy się pod górę do Staffelde ze zrekonstruowanym starożytnym kurhanem. Tam przekraczamy granicę i wjeżdżamy do Polski. Dopada nas kryzys. Szczególnie Agę. Kładzie się na poboczu i mówi, że tu zostaje. Fakt, droga z Gartz to teren pagórkowaty. Trochę dała w kość. Agnieszka jest tak zmęczona, że nie reaguje nawet jak mówię, że pająk po niej chodzi. A normalnie to boi się pająków nawet na zdjęciu. Niesamowite. A pająk chodził naprawdę. Sam zszedł jak zobaczył, że nie nastraszył. Udało mi się ją w końcu namówić do dalszej jazdy. Jedziemy przez Kamieniec i Moczyły do Kołbaskowa. Szkoda, że te nasze wioski nie mają tego uroku co niemieckie. Takie zaniedbane te obejścia...
Kawałek za Kołbaskowem odzyskujemy siły, może dlatego, że jest albo w dół, albo płasko i grzejemy już w stronę Szczecina. Jak koń co wyczuje wodę, tak my czujemy metę już. Do Szczecina można powiedzieć wpadamy w rozpędzie i kierujemy się w stronę dworca na ul. Kolumba, gdzie stoi nasze auto, którym rano przyjechaliśmy na dworzec. Zmęczeni, ale szczęśliwi po przejechaniu 85 km wracamy  do domu. 
Polecam 8 - minutowy film, który nakręciłem podczas tej wycieczki. Myślę, że warto popatrzeć na zmagania Agi z trasą i mam nadzieję, że udało mi się oddać ducha tej przygody. Na dole jest też mapka jeśli ktoś chce zobaczyć jakie piękne kółeczko zatoczyliśmy w dolinie Odry. Zapraszam gorąco.
Mapa trasy tutaj

Wśród zapachu bzu po niemieckiej stronie (film)

Czwartek, 12 maja 2016 · Komentarze(14)
Uczestnicy
Na plaży © davidbaluch  
Po pierwsze, dziś inaczej. Jedno zdjęcie tak ogólnie, ale zachęcam do obejrzenia klipu z naszej wycieczki, który trwa niecałe 5 minut. Trochę się napracowałem. A Wam zajmie 5 minutek.
Dzisiaj i ja i Agnieszka mamy wolne. Weekend ma być zimny więc postanawiamy zrobić wycieczkę do Ueckermünde. Jedziemy autem do Eggesin. Tam start. Jedziemy do miasta w którym jakoś do tej pory nie byliśmy. Do Torgelow. To znaczy kiedyś tam byłem, ale autem. Na basenie. To się nie liczy. Na początku troszkę nie wiedzieliśmy w którą stronę jechać, ba nawet zapytany przeze mnie Niemiec nie wiedział. Ale chwila moment i kierunek obrany. Jedziemy. Jest ciut zimniej niż wczoraj, ale bardzo fajnie. Maj pachnie jak to Aga określiła bzem, konwalią i czymś tam jeszcze. W tym regionie jest płasko. Jedzie się wyśmienicie. Bardzo szybko dotarliśmy do Torgelow. Zajeżdżamy na skwer przy fontannie. I pierwszy postój. Nie na odpoczynek, bo nie jesteśmy zmęczeni, ale tak o... Na pivko i bułkę z plecaka. W pobliżu targ. Aga chce zobaczyć. Ok. Okazuje się jednak, że nie ma nic wartego uwagi. No chyba, że kogoś interesują bąkoszczelne majtki za 1 Euro. Przez płot Aga patrzy na skansen. Nagrałem to tym bardziej, że obok był specjalny wizjer i nie trzeba było szyi wyciągać. 14 maja będzie tam pokaz historyczny. W całym mieście plakaty wiszą. No to jedziemy do Ueckermünde. Drogi rowerowej nie ma, ale spokój, las. Aga jedzie przede mną więc widoki też przednie (Co widać na filmie :-) ), no i zbliżamy się do celu. Aga krzyczy: głodna! Jak fiszbuła nie będzie czynna, to nie wiem co zrobię!. Pocieszam ją, że z głodu jeszcze się nikt nie zes...ł. Niezbyt ją to bawi. No, ale żeby na bociana w gnieździe popatrzeć zatrzymuje się. Bocian ciekawie na nas zerka również. Żab nie mamy, więc nic nie zostawiamy i jedziemy dalej. Docieramy do Ueckermünde. Przez stare miasto jedziemy na "naszą" łódkę na której już kupowaliśmy jedzonko. Czynna!! Aga przeszczęśliwa. Zawsze zamawiała bułę ze śledziem. Dziś chce to, co ja lubię czyli Backfisch brötschen. Ryba pieczona. A Agnieszka przyzwyczajona do zimnego śledzia robi hap! I oparzona podskakuje. Nagrałem ten moment na filmie. Ale poza tym rybka przepyszna i polecamy wszystkim. Koszt 3.50 euro. W końcu docieramy na plażę. Strasznie wieje dziś. Nie ma ludzi. My, jakiś golas i dziewczyna w trawie. Siadamy na ławeczce i podziwiamy piękno meklemburskiego krajobrazu. Jak my kochamy takie wycieczki.
No i jedziemy w końcu dalej. Do Bellin, gdzie zachwycają nas sielskie krajobrazy. Mówię nawet do Agi, że jak ktoś nie wie, co oznacza słowo idylliczny powinien wybrać się na meklemburska wieś. Jak tu pięknie. No i żegnamy się z Wami na filmie, a my wkraczamy w las i za 8 kilometrów docieramy do Eggesin. Jeszcze w sklepie kupujemy słodycze dla dzieci, wino dla Agi i Harzkäse dla mnie (ser do zrobienia z cebulą, oliwą i octem. Niemiecka specjalność którą uwielbiam z czasów gdy w Niemczech jeszcze mieszkałem). No i do domu jedziemy. Po drodze zaczyna padać deszcz. A my cały dzień w słońcu. Nawet się opaliliśmy.
Zapraszam na filmik :-)
Mapa wycieczki

Samotnie w knieję

Wtorek, 10 maja 2016 · Komentarze(8)
Dziś wolny dzień. No prawie. Bo o 17.00 szkolenie w sądzie. Blee.. Nie lubię. A o 14.30 mam odebrać mojego synka kochanego z przedszkola. Ale do tej pory zupełnie wolny. Wstałem z planami zupełnie żadnymi. Ale potem elektron do elektrona w mózgu zaczęła się trasa układać. Pies patrzy na mnie coraz bardziej złym wzrokiem. Wie na co się zanosi.Samotny dzień w domu. No ale cóż. Natura wzywa. Jadę. Najpierw autem do Polic. I stamtąd ruszam. Z ulicy Przyjaźni w stronę Tanowa. 
Jadę.. Pogoda przepiękna. ciepło, słonecznie. Dziś chyba tak w całej Polsce. Drogą rowerową jadę mijając znane mi tak dobrze miejsca. Ta część jest trochę nudna. Ale pomijając wszystko czego  w tej nudnej trasie nie lubię, to to co mi się podoba to te niesamowicie płaskie tereny. Na liczniku cały czas 25-30 km/h, a jadę góralem z obciążeniem. Aga w pracy. Czasem też samotnie jest fajnie pojeździć.
Bardzo szybko docieram do Tanowa. I dalej jadę w stronę Węgornika. Ponieważ jest wtorek rano, to pusto po drodze bardzo. Można pedałować bez końca. Dziś miałem ochotę właśnie na taką jazdę. W dzicz. Bez ludzi. Jadę i rozmyślam... Nawet się nie spostrzegam i jestem nad Świdwiem. Pusto. Nikogo nie ma. Ale jest prezent od losu. Pierwszy raz jest otwarta furtka prowadząca nad samo jezioro. Korzystam z okazji i idę. Deski trzeszczą pod stopami i część jest połamana, ale jakoś idę. Co chwilę słyszę z szuwar odgłosy spłoszonych zwierząt. Pewnie ptaki, ale ja wyobrażam sobie żmije. Jest trochę dziwnie, ale po 100 metrach docieram do końca pomostu z zatopioną łódką i pięknym pejzażem jeziora. Robię zdjęcia. Jest tak pusto...
Rezerwat Świdwie © davidbaluch
Świdwie © davidbaluch  
Uciekam ze żmijowiska i jadę dalej. Nikogo jak okiem sięgnąć. Dawno tak nie jechałem. Sam i tylko sam. Droga przez chwilę robi się piaszczysta, ale na szczęście niedługo trochę twardsza i idzie jechać. Kolejny cel. Zalesie. Ostatni raz jechałem tędy wioząc w foteliku rowerowym małego brzdąca, mojego Kacperka, wtedy malutkiego. Kiedy to było. ..
Docieram do Zalesia. Pałacyk to mój fotograficzny cel. W Transgranicznym Ośrodku Edukacji Ekologicznej  jest masa dzieci i trzy autokary na parkingu więc daruję sobie. Byłem już tu zresztą nieraz z Kacprem . Ale pałac, siedziba Nadleśnictwa Trzebież jest piękny. Nie stary. Z 1910 roku. Kiedyś własność rodziny Arnim-Schlagenthin. Dziś państwowy. O ile lasy można nazwać państwowymi, bo to trochę państwo w państwie. Kiedyś znajomy leśnik pochwalił mi się, że na święta dostał nagrodę. No cóż, praktyka z wielu firm w Polsce i nie tylko. Ale to był podrzędny pracownik leśnictwa, a kwota? 4.500 złotych. Chcę być leśnikiem!! Kasa prawie jak górnik, a o ile przyjemniej! Ok, no to siedziba tych leśników:
Nadleśnictwo Trzebież z siedzibą w Zalesiu © davidbaluch  
Jadę dalej. Mój plan był taki, żeby jechać do Nowej Jasienicy lasem. I tu może ktoś podpowie, ale ja czegoś nie rozumiem. Dostałem kiedyś super mapę wydawaną chyba przez gminy położone wokół zalewu z trasami rowerowo-pieszymi. Zabrałem ze sobą. Sprawdziłem. Jest możliwość z Zalesia do Nowej Jasienicy i Drogoradza się dostać, ale mapa jest dość ogólna. To rozumiem. Duża skala obejmuje cały Zalew  Szczeciński. Ale żeby nie można jednego malutkiego znaku postawić lub na drzewie wymalować? Próbowałem, wjeżdżałem w różne leśne przecinki. Przy każdej się zatrzymywałem. Nie znalazłem. To już prawdziwa polska bylejakość. Wielki minus. Miałem GPS, a i tak porównywanie swojej pozycji z mapą nic nie dało. Pewnie ktoś kto wie, to po postu skręci. Ja pierwszy raz próbowałem i po prostu się nie dało. Jak my się od Niemców różnimy. Dlatego tak lubię tam jeździć.  No nic, jadę dookoła. Przez Tanowo i Tatynię. Rozpędzam się i kładę na kierownicy. Mam doping. Z lasu wynurza się wielka koparka. I jedzie chyba 25 km/h bo zauważam, że powyżej tej prędkości się oddalam od niej. Jadę ok 30 km/h czasem mniej. Koparka zostaje  w tyle. Ale potem ja zatrzymuje się szukając drogi w GPS, a ona znowu blisko. I znowu grzeję. Jak w horrorze normalnie.
Jadąc przez Tatynię robię zdjęcie Gunicy. Mało popularna rzeczka, bo ani do kąpania ani na kajaki (choć można podobno), ale jest ładna. No to takie jej zdjęcie. Aha, wlazłem pod drutami prądowymi na krowy, żeby mieć lepsze ujęcie. :-)
Gunica © davidbaluch  
Jadę już w kierunku Jasienicy. Jedno mi zostało miejsce na dzisiejszej check-liście. Ruiny Klasztoru. Do odebrania Kacpra mam jeszcze godzinę więc zupełny luz. Jadę już nieco wolniej, ale około 22 km/h. Mijam Tatynię. I tu Aga jak to czytasz, to przeskocz do następnego akapitu. Nie czytaj!
Zaraz za Tatynią mijam jadące z naprzeciwka trzy rowerzystki. A jedna czarnowłosa posłała mi tak promienny uśmiech, że od razu nabrałem wigoru do pedałowania. Jak miło i przyjemnie. W myślach zobaczyłem złowrogie spojrzenie Agi i szybko oddaliłem się z miejsca spotkania.
Aga! Odtąd możesz czytać!
No i dojechałem do tego klasztoru. Skoda, że taki zaniedbany. A miejsce ma potencjał. Tylko zaśmiecone i z wyblakłą tablicą, że zakaz wstępu, bo grozi zawaleniem. Aż trudno zrobić sensowne zdjęcie. Zabytek z XIV wieku. Taki stary. Chyba najstarszy zabytek z tych okolic. Dziwne, że ostał się podczas drugiej wojny. Tyle walk było w rejonie Jasienicy. Nawet katastrofa kolejowa nieopodal klasztoru podczas wojny była. Polecam książkę "Ruchome Piaski".Kiedyś dostępna w MOK Police. Nie wiem jak teraz. Opisuje czasy wojny na terenie obecnej gminy Police. No to klasztor dziś tak zrobiłem: Może choć trochę odda klimat  średniowiecza.
Klasztor w Jasienicy © davidbaluch  
I cóż pojechałem. Synka odebrałem z przedszkola. I dzień prawie minął. Jeszcze wieczorne obowiązki i siedzę teraz i jem jogurt jagodowy. Trzeba spać. Jutro do pracy...

Niedzielnie na Dziewoklicz

Niedziela, 8 maja 2016 · Komentarze(7)
Uczestnicy
Mimo, że niedziela, to wolny czas mamy z Agą dopiero od 15.00. I mniej więcej o tej godzinie wyżej wymieniona melduje się u mnie pod domem. Dziś kółeczko po Szczecinie mamy w planie, a konkretnie odwiedzić Dziewoklicz. Podobno fajnie tam, a ja - wstyd przyznać - jeszcze nigdy tam nie byłem. Niedzielne popołudnie poza wszelkimi zaletami ma jeszcze tą, że mniej jest aut więc spokojnie kręcimy pustawymi ulicami. Jakiś głupek w starym Audi otrąbił nas, że obok siebie jedziemy. Widocznie przespał nowelizację kodeksu drogowego. Zaznaczam droga pusta, nikomu nie utrudnialiśmy ruchu. Nie miałem pod ręką kamienia, żeby go palnąć, a tym samym wzbudzić w nim chęć na rozmowę. Lubię być uczynny i chętnie pomógłbym zrozumieć koledze aktualnie obowiązujące przepisy ruchu drogowego. 
No cóż jedziemy dalej. Mijamy Wały Chrobrego. Dzisiaj wyłączone z ruchu ponieważ odbywa się Piknik nad Odrą. Wczoraj byliśmy tu celem zebrania jak największej ilości folderów z pomysłami na wycieczki rowerowe. Co roku zbieram i w tym roku też przywiozłem całą torbę przewodników, map i innych fajowych pomocy w planowaniu wycieczek i to zarówno po tej jak i tamtej stronie granicy.Przejechaliśmy na drugą stronę Odry i jedziemy Kanałem Parnickim. Mijamy mały Orlen, a Aga krzyczy: Piwa! Jedziemy na plażę i piwa nie mamy? Ano tak. No więc znika w środku stacji, a po chwili wynurza się szczęśliwa z dwoma izotonikami marki EB.
Aga z zakupami © davidbaluch  
Jedziemy dalej ulicą Wiejską oraz Dobrej Nadziei. Pierwszy raz tędy jedziemy. Niby Szczecin, ale klimaty wiejskie jak sama nazwa ulicy wskazuje. Po prawej stronie mamy cały czas Odrę i mijamy rzesze wędkarzy oddających się swojemu ulubionemu zajęciu czyli nic nie robieniu :-) Przypomniał mi się taki kawał:
Kolega do kolegi:
- Pojedziesz ze mną na ryby?
- Ale ja nie umiem łowić.
- A co tu trzeba umieć? Nalewasz i pijesz.

No i zbliżamy się do Dziewoklicza. 
Po prawej stronie Odry © davidbaluch  
Wkrótce docieramy do celu naszej wycieczki. Kąpielisko Dziewoklicz przed wojną nosiło nazwę Góra Dziewicza (Jungfernberg) i po zdobyciu Szczecina Polacy nadali mu nazwę pochodną od tej niemieckiej nazwy czyli właśnie Dziewoklicz. Jest piękna pogoda. Masa ludzi nad wodą i na wodzie. Kajaki, rowery wodne, łodzie, skutery... wszyscy cieszą się prawdziwie letnią pogodą. Cieszymy się i my!
Wjeżdżamy na Dziewoklicz © davidbaluch  
Piękne odrzańskie krajobrazy © davidbaluch
Ludzie grillują, leżą, jedzą, piją. Ogólna sielanka. My też robimy sobie postój i podziwiamy widoki. Że też wcześniej tu nie byłem. Naprawdę widzę,  że warto. Musimy się tu wybrać może kajakami popływać. Choć w najbliższym czasie planujemy spływ Drawą, co jest przyjemniejsze niż pływanie po Odrze, ale tak na chwilę można i tutaj czasem wyskoczyć. Czemu nie?. Otwieramy nasz złocisty napój, zasiadamy na ławce i odpoczywamy...
Plaża nad Odrą © davidbaluch  
Na zdjęciu powyżej widać pustą ławeczkę na której za chwilę siedzieliśmy. Dziś pierwszy raz  w tym roku w strojach letnich jedziemy.
Konsumpcja na łonie natury © davidbaluch  
No i pozostał nam powrót. Ruszamy, a równo z nami pewien rudzielec w opiętych spodenkach. I tak podziwiając piękne widoki jadę z Agą w kierunku centrum. Tak jakoś zupełnie przypadkowo wyszło, że rudzielec jest cały czas przed nami. Jaka motywacja do jazdy!. Aga się niby wkurza i mi grozi, ale pod nosem się śmieje. W okolicy ul. Potulickiej zostajemy już we dwójkę :-( i jedziemy przez puste centrum miasta w stronę domu. W domu wita mnie obrażony pies, z którym wychodzę na spacer. Taka pogoda, a on w domu cały dzień sam. On sam, ale my mieliśmy kolejną fajną wycieczkę.

Na sielską polską wieś

Wtorek, 3 maja 2016 · Komentarze(11)
Uczestnicy
2 maja niestety i ja i Aga w pracy. Aga kończyła dopiero o 16.00, więc czasu na pedałowanie mało. Wystartowaliśmy o 16.30. Na początku mała różnica zdań, bo inaczej rozumieliśmy co oznacza "zaraz po pracy", a do tego Aga co nieco zapomniała z pracy zabrać, trzeba było więc po to pojechać. Suma summarum zaczęło się z piorunami, ale już po kilku, no może kilkuset obrotach korbą wszystko wróciło do normy i jedziemy zgodnie, nie myśląc, żeby zepchnąć się nawzajem do przydrożnego rowu. 
Dzisiejszy cel to odwiedziny mojego ojca w Uniemyślu pod Trzebieżą. Jest tam naprawdę sielsko. Postanowiliśmy, że jedziemy jak najkrótszą drogą i bez postojów, żeby tak szybko jak to możliwe dotrzeć na miejsce, a później o 17.50 wystartować do Polic, bo niestety z przyczyn od nas niezależnych najpóźniej o 19.00 musieliśmy być znowu w Policach. No więc 35 minut po starcie meldujemy się u wrót ojca domu. Boję się, że Aga pobrudzi sobie język, bo ciągnie po asfalcie, ale na szczęście zaraz z asfaltu zjeżdżamy na łączkę i parkujemy rumaki. Ojciec wiedząc, że jedziemy rozpalił już ogień i piecze kiełbaski. Ponieważ po pracy czasu na obiad nie było jesteśmy niezmiernie kontenci z tego powodu. 
Kiełbaski na nas czekają © davidbaluch  
Czekając na przypieczenie kiełbasek Aga wyciąga z czeluści swojego plecaka ulubiony swój napój czyli Desperadosa i relaksuje się. Jest tu naprawdę świetnie. Są dwa stawy, domek nad tymi stawami, murowana wędzarnia w której czasami wędzimy ryby i przede wszystkim niczym niezmącona przyroda. Posesja oddalona jest dość daleko od drogi więc nie słyszymy aut, a przez sad płynie rzeczka Karpinka. Naprawdę sielsko.
Aga zadowolona z Desperadosem w dłoni © davidbaluch  
W Uniemyślu jak to na wsi są różne zwierzaki, pies, kot, gołąbki. Gołębie należą do mojego wujka, który mieszka w Szczecinie, ale regularnie tu przyjeżdża każdego tygodnia. No cóż, spędzanie czasu w bloku mając do dyspozycji żywą przyrodę... Nie dziwię się, że przyjeżdża tu tak często jak tylko może.
Gołąbek © davidbaluch  
W końcu i kiełbasa się upiekła. Największą na nią ochotę ma pies i kot, którzy to cały czas kręcą się wokół. Tutaj nie sprawdza się powiedzenie, że żyją jak pies z kotem, bo te dwa akurat bardzo się lubią. Agnieszka jest zachwycona atmosferą, tym bardziej, że zjawia się w międzyczasie mój wujek - właściciel gołębi i z każdym łykiem piwa coraz bardziej dojrzewa w niej myśl, żeby skoczyć do wiejskiego sklepiku po więcej desperadosów i na dziś zakończyć wycieczkę rowerową. 
Aga, tata, pies i kot © davidbaluch  
Mniam, mniam kiełbaska © davidbaluch  
Po konsumpcji mimo dalekosiężnych planów Agnieszki rzucam hasło do odjazdu. Z pewnym żalem odjeżdżamy i Aga zaraz po starcie mówi: "Obiecaj, że tu wrócimy". Mówię :"no". Nie odpuszcza: "Obiecaj!". "No dobra.., obiecuję". Jedziemy okrężną drogą, przez Nową Jasienicę. Lubimy tą drogę.. szeroka, asfaltowa i prawie nic nie jeździ. Dziś zupełnie nic. Przez 12 kilometrów drogi nie minęło nas żadne auto. Droga idealnie płaska, po prostu idealna dla rowerzystów. Teraz już tak się nie spieszymy. Mamy godzinę na powrót, więc możemy jechać wolniej dyskutując o poważnych sprawach tego świata. Agnieszka dziś w pracy naczytała się różnorakich artykułów w internecie i teraz mi relacjonuje pokrótce to i owo. A tematy są niezwykle poważne. Po drodze mamy też czas na zdjęcie. Aga robi mi fotopstryk na drodze tuż przed Nową Jasienicą. Jest cudowne wiosenne popołudnie. Idealna pogoda.Ciepło, ale nie za gorąco..

Ja pomiędzy Drogoradzem a Nową Jasienicą © davidbaluch  
Do Polic docieramy modelowo. O 18.50, więc 10 minut przed czasem. Kierujemy się do Agnieszki domu. U góry na balkonie czekają na nas nasze psy. Mój - biały i Agi - czarny. Wyruszając na rowery zostawiłem swojego Brebisa u kolegi Kapiego, żeby się obaj sami nie nudzili w domach, ale chyba znudziły się swoim towarzystwem, bo oba niecierpliwymi piskami witają nas z balkonu. Rozbawił nas widok biało czarnego komitetu powitalnego. Zrobiłem im zdjęcie z dołu.
Kapi i Brebis czekają na właścicieli © davidbaluch  
No i szybkie pożegnanie i gnam już swoim autem do Szczecina.. do domu. Jutro piknik z dziećmi nad Miedwiem, więc rowerów nie będzie...
MAPKA TRASY

Poczdam na rowerze

Wtorek, 26 kwietnia 2016 · Komentarze(13)
Kategoria Po Niemczech
Uczestnicy
Tę wycieczkę planowaliśmy z Agą od jakiegoś czasu. W końcu ustaliliśmy datę. 25 kwietnia - poniedziałek. Z pewnym niepokojem obserwowaliśmy prognozy pogody i do końca, to jest do niedzieli nie byliśmy pewni czy pojedziemy. W końcu wieczorem w niedzielę podjęliśmy ostateczną decyzję. No to jedziemy do Poczdamu. Samochodem, S-bahnem i w końcu rowerem. Byłem tam już dwa razy, ale tylko w słynnym parku, no i bez roweru. Poza tym nieraz obiecywałem Adze, że pojedziemy do tego pięknego, a mało znanego miasta. Z racji bliskości Berlina często pomijanego podczas zwiedzania, a szkoda, bo naprawdę warto. No więc w poniedziałek o 6.50 Agnieszka zameldowała się pod moim domem w Szczecinie i ruszamy. Rowery w aucie i jedziemy. Przez Szczecin dość szybko się przedostaliśmy i po jakichś 20 minutach jesteśmy już na autostradzie w kierunku Berlina. Jedziemy. Jak na razie zimno. Termometr w aucie pokazuje 2 stopnie na zewnątrz. No cóż, dopiero 7 rano. Może będzie lepiej. Ważne, że nie pada. Autostradą szybko mkniemy i wkrótce osiągamy miejscowość pod Berlinem - Bernau. Stąd zamierzamy jechać dalej S-bahnem. Podjeżdżamy pod dworzec, ale okazuje się, że nigdzie nie ma miejsca na zaparkowanie. Krążymy i krążymy. Ja, jak to ja, zaczynam się denerwować, ale Aga mnie uspokaja i w końcu parkujemy kilometr od dworca i rowerami podjeżdżamy pod dworzec. Zakup biletów idzie sprawnie. Nie ma kolejki. Bilet do Berlin Wannsee skąd zamierzamy wyruszyć kosztuje nas w sumie z rowerami 11,60 euro. Jest okropnie zimno, więc chętnie wskakujemy do kolejki dość pustej mimo poniedziałkowego poranka.
W S2. Kierunek Berlin Wannsee © davidbaluch
Kolejka rusza i natychmiast pojawiają się kanary. Dobrze, że nie zapomniałem skasować biletów na peronie. Ale kanary są miłe, życzą nam miłej podróży i nikogo w naszym wagonie nie łapią, więc zaraz wysiadają. Dojeżdżamy na stację Berlin Friedrichstrasse i szybko przesiadamy się na S7, którym dojedziemy na miejsce. Patrzymy przez okno na nasz ukochany Berlin. Mijamy znane nam miejsca. Dziś jednak jedziemy dalej. Kolejka mknie szybko i niebawem wysiadamy. Agnieszka od razu zachwyca się przepięknym jeziorem i mariną nieopodal dworca. Ruszamy w kierunku odległego o około 8 km Poczdamu. Dziś naszym celem nie jest zrobienie kilometrów, ale zwiedzanie połączone z pedałowaniem. Nie mamy niestety herbaty na rozgrzanie, bo Aga zrobiła, a jakże. Tylko zostawiła w swoim aucie, które zostało pod moim domem w Szczecinie.
Dojeżdżamy do Poczdamu. Wjeżdżamy do niego słynnym Glienicker Brücke. Nazwa nic nie mówi. No to inaczej: Most Szpiegów. Ostatnio nakręcono nominowany do Oskara film pod tym samym tytułem z udziałem Toma Hanksa. Kto oglądał pozna też most z ostatniej sceny filmu. Most oddzielający Berlin Zachodni z DDR podczas zimnej wojny nie był dostępny dla ludności, a jedynie dla dyplomatów i wojskowych. Swój przydomek "Most Szpiegów" otrzymał gdyż kilkakrotnie na tym moście dokonywano wymiany szpiegów pomiędzy mocarstwami. Między innymi jedną z tych historii pokazuje wyżej wymieniony film. 
Aga przed wjazdem na Most Szpiegów © davidbaluch  
Glienicker Brücke czyli słynny Most Szpiegów © davidbaluch
Notabene warte podkreślenia jest, że infrastruktura rowerowa powala. Od samego dworca w Berlinie jedziemy drogami rowerowymi i w zasadzie cały Poczdam jest niesamowicie przyjazny rowerzystom. Rowerowy raj można powiedzieć. Po minięciu mostu skręcamy zaraz w prawo i pięknym parkiem jedziemy w kierunku kolejnego miejsca, które chcemy zobaczyć. Pałac Cecilienhof. Ostatni pałac wzniesiony przez Hohenzollernów. Ale zobaczyć chcemy go dlatego, że to tu odbyła się Konferencja Poczdamska podczas której Stalin, Truman i Churchill podzielili Europę latem 1945 roku. Po drodze jemy pyszne bułki ze schabowym i sałatkę meksykańską. Prowiant przygotowałem nie chwaląc się ja, smażąc kotlety wieczorem w niedzielę, a Agnieszka docenia to i rozpływa się z zachwytu. Najedzeni oglądamy pałac i ogromną czerwoną gwiazdę na dziedzińcu pałacu wykonaną po prostu z zasadzonych kwiatów. Sam pałac jest w remoncie i cały w rusztowaniach, więc nie robię mu zdjęcia. Nieopodal jest jeszcze jedna warta obejrzenia rzecz. Marmurowy Pałac. Ten obiekt nie jest remontowany możemy więc obejrzeć go w pełnej, pięknej, marmurowej krasie. Agnieszka siada nawet na marmurowej ławeczce.
Pałac Marmurowy w Poczdamie © davidbaluch  
Kolejne miejsce na naszej liście to Aleksandrowka. Osiedle rosyjskich domków, a właściwie rosyjska kolonia. Domy zostały  wybudowane w 1827 roku dla rosyjskich chórzystów. Decyzję o budowie tych domów podjął Fryderyk Wilhelm III takimi słowami: "Moim zamiarem jest założyć pod Poczdamem kolonię, pomnik upamiętniający więzi przyjaźni pomiędzy mną a wielkodusznym carem Aleksandrem, majestatem Rosji, gdzie zamieszkają rosyjscy śpiewacy i którą nazwę Alexandrowka". 
Jak postanowił, tak zrobił. I dziś, 200 lat później możemy podziwiać piękne rosyjskie domy. W dwóch z nich do dzisiaj mieszkają potomkowie rosyjskich chórzystów dla których domy te pobudowano. Agnieszka była zachwycona tym miejscem i jeszcze długo po odjeździe przeżywała i zachwycała się domami i całym wokół nich otoczeniem. Sielskie ogródki, łąki, ule.. Inny świat w sercu Poczdamu.
Aleksandrowka © davidbaluch  
Aga w Aleksandrowce © davidbaluch  
No i jedziemy dalej. Przez centrum Poczdamu, ale wciąż drogami rowerowymi, własnymi pasami i nawet własnymi światłami. W pewnym miejscu przed wjazdem na starówkę jest zakaz wjazdu samochodom, ale dozwolony oczywiście wjazd rowerzystów. To co nas wprawia w zdumienie, że w miejscu tym samochody mają nakaz skrętu w prawo, natomiast dla rowerzystów poprowadzono osobny pas przez środek skrzyżowania z własnymi światłami tylko dla rowerzystów. Niesamowite.  Z czymś takim jeszcze się nie spotkaliśmy.
Niesamowita infrastruktura rowerowa Poczdamu © davidbaluch  
Po chwili wjeżdżamy do innego Poczdamu. Starego, majestatycznego. Jednym z pierwszych miejsc jest dzielnica holenderska. Powstała w XVIII wieku jako osiedle dla holenderskich rzemieślników. Jest to unikalny, największy zespół architektury holenderskiej poza Holandią na terenie Europy. Składa się ze 134 domów. I naprawdę czujemy się jak w Holandii. Niesamowite.

Dzielnica Holenderska w Poczdamie © davidbaluch
No i w końcu główny cel naszej wycieczki. Park Sanssouci. Nie będę opisywał szczegółów założenia i historii parku. Mnóstwo informacji jest w internecie. Zaznaczyć może warto jedynie, że założył go Fryderyk Wielki, największy bodajże władca Prus w historii. Park jest przepiękny i po prostu trzeba go zobaczyć. Pałace, niesamowite budowle, w stylach francuskim, włoskim, chińskim, dziesiątki kilometrów ścieżek. Po prostu cud architektoniczny. Tu naprawdę czuje się sens nazwy Sanssouci czyli "bez trosk". 
Z praktycznych wskazówek warto zaznaczyć, że w parku są wytyczone drogi dla rowerów i tylko tam można jeździć. W innych wolno prowadzić, ale są miejsca, gdzie nie wolno roweru nawet prowadzić. Tak jest zaraz po wejściu od strony pałacu Sanssouci. Napotykamy tabliczkę zakaz jeżdżenia i prowadzenia roweru. Są za to stojaki. Przypinamy więc rowery, kaski w dłoń i idziemy zwiedzać. 
Pałac Sanssouci w Poczdamie © davidbaluch  
Zachwycamy się pałacami, ale i takimi drobnostkami  jak piękne kompozycje kwiatów posadzone wzdłuż wszystkich alejek. Aga wspomina, że koleżanki z pracy byłyby zachwycone tym miejscem. No my też jesteśmy. 
Aga podziwia kwiaty © davidbaluch  
Po schodach wdrapujemy się na górę i nieopodal pałacu robimy sobie jedyne dzisiaj zdjęcie razem. Pomaga nam w tym mini statyw.
Nasze selfie przed pałacem © davidbaluch  
Nieopodal oglądamy niezwykle skromny grób Fryderyka Wielkiego pochowanego z boku pałacu w towarzystwie swoich wszystkich psów. Zwykła stara płyta z napisem Fryderyk Wielki. Tak sobie życzył w testamencie, choć życzenie to spełniono wiele lat po jego śmierci. Dopiero w roku 1991, ale to już inna długa historia. Dzisiaj odwiedzający kładą mu na grobie kartofle. Dlaczego? W królewskim edykcie z 1756 r. skierowanym do oficerów i agentów mundurowych, rozkazał im wymuszenie na poddanych uprawianie kartofli, zasadzenie ich wiosną wszędzie na wolnych polach. W edykcie przekonywał o walorach tej rośliny. Ponadto zobowiązał oficerów nie tylko do rozpowszechnienia dekretu, ale i do zrobienia w maju inspekcji pól. Ziemniaczany edykt nadał mu miano ziemniaczanego króla. Niemniej jednak dzięki niemu ziemniak wcześniej mało znany lub wręcz nieznany stał się dziś chyba najpowszechniej spożywanym warzywem bez którego większość mieszkańców naszej części Europy nie wyobraża sobie kuchni.
Grób Fryderyka Wielkiego w Parku Sanssouci © davidbaluch  
Chodzimy po parku. Szukam pewnej rzeźby, która pamiętam z  poprzedniej wizyty kilka lat temu. Szukam i szukam. W końcu jest!! Aga się ze mnie śmieje, że akurat tą rzeźbę zapamiętałem. A dlaczego? zobaczcie sami :-)
Popiersie murzynki w Parku Sanssouci © davidbaluch  
Wracamy po rowery, wsiadamy i szeroką aleją parkową po której jeżdżenie rowerem jest dozwolone jedziemy w stronę Pałacu Nowego. Pałacu wybudowanego z okazji wizyty cara Rosji w Poczdamie. Po drodze napotykamy jednak przepiękny Pawilon Chiński przy którym zatrzymujemy się na chwilę i podziwiamy wspaniałe, pozłacane rzeźby. Park jest naprawdę niesamowity. Ilekroć tu jestem zachwycam się jego pięknem. Warszawskie Łazienki to można powiedzieć biedna miniaturka tego parku.
Pawilon Chiński w Sanssouci © davidbaluch  
Zbiera się na deszcz. Robi się strasznie ciemno i pochmurno. W okolicy Nowego Pałacu zaczyna padać. Chowamy się więc pod jednym z budynków i schowani oglądamy pałac, który jest dokładnie na przeciwko. W międzyczasie ubieramy kurtki przeciwdeszczowe i decydujemy się jechać dalej. Deszcz w końcu niewielki, a  z cukru nie jesteśmy.
Ubieramy kurtki przeciwdeszczowe © davidbaluch  
Mija zaledwie 10 minut i po deszczu. Później okaże się, że był to jedyny opad dzisiaj. Okrążamy park na rowerach. Po drodze mijamy wiatrak, pagodę chińską, ogród botaniczny i wiele innych miejsc na których opis nie ma tu miejsca i czasu. Poza tym zanudziłbym czytających (O ile ktoś dotąd dotrwał :-)  ). Po prostu tu TRZEBA przyjechać i zobaczyć samemu. Jedziemy ponownie na starówkę. Mamy ochotę na tureckie Lahmacun. Mijamy Bramę Brandenburską. Oczywiście nie tą w Berlinie. Poczdam ma swoją własną Bramę Brandenburską. Stoi u wylotu Brandenburgerstrasse.  Na zdjęciu poniżej widać ją w tle.
Na Brandenburgerstrasse w Poczdamie © davidbaluch  
Deptakiem jechać nie wolno. Prowadzimy więc rowery w poszukiwaniu tureckiej restauracji. Po drodze Agnieszka zachwyca się wystawami sklepów. Jedna spodobała mi się również bardzo. Sklep myszki Miki. Cudne figurki uśmiechają się do nas z witryny. Zrobiło się bajkowo.
Bajkowy sklep na Brandenburgerstrasse © davidbaluch  
W końcu znajdujemy na deptaku tureckie jedzenie. Siadamy już trochę zmęczeni na krzesełkach i w zasadzie nie zastanawiamy się co zamówić. Chcemy Lahmacun. Do tego bierzemy herbatę. Taką prawdziwą turecką. Z pięknego srebrnego tureckiego samowaru. Pyszna. Czekamy na jedzenie i obserwujemy ludzi. Znowu zrobiło się ciepło i przyjemnie. W końcu kelnerka przynosi nasze jedzonko. Jest ogromne! Takiej porcji się nie spodziewałem. Jak my to zjemy?. Za dwa Lahmacuny i dwie herbaty zapłaciliśmy 11 euro. A najadłyby się cztery osoby. Ale jest tak pyszne.Mniam, mniam.. Jedno z najlepszych jakie jadłem.
Aga wcina Lahmacun © davidbaluch  
Najedzeni jak bąki ruszamy. Jedziemy już powoli w stronę Berlina. Nasza wycieczka dobiega końca, ale jeszcze 10 km do Wannsee i jazda kolejką do auta, a potem do Szczecina. Przez chwilę pomyliłem drogę, co mi się rzadko zdarza, ale szybko się zorientowałem i za chwilę jedziemy w stronę Mostu Szpiegów. Wszędzie szerokie, rewelacyjne drogi dla rowerów. Jest słonecznie i ciepło. Pedałujemy żwawo, choć ja narzekam na przejedzenie. Aga śmieje się ze mnie. Jazda do Berlina to czysta przyjemność. Większość drogi jedziemy z górki. Jak na motorze. 10 minut jazdy w dół, potem kawałek płasko i jesteśmy na dworcu. Bilety kupiłem już wcześniej, więc tylko je kasuję i szybko wsiadamy do stojącego już na peronie S-bahna. No właśnie.. szybko. Gdzieś po 15 minutach jazdy zorientowałem się, że jedziemy jakąś inną trasą. Patrzę na wyświetlacz.. kurczę.. Zamiast do S7 wsiedliśmy do S1. Ale nic, sprawdzam siatkę linii S-bahnów i okazuje się, że mamy niesamowite szczęście. Kolejka jedzie inną trasą, ale jej linia przecina się z S7 dokładnie na Friedrichstrasse czyli tam gdzie mamy przesiadkę na S2. Na miejscu okazuje się, że szczęście mamy podwójne, bo przyjeżdża na ten sam peron z którego za 5 minut odjeżdża nasz S2. W S2 jest sporo ludzi. W pewnym momencie wsiada biednie ubrany Niemiec i próbuje sprzedawać bezpłatną gazetę. Nikt nie chce kupić, więc wysiada. Jeden z pasażerów, typowy Niemiec komentuje sam do siebie, ale głośno: "Tak, Niemcy coraz biedniejsi są, ale cały świat myśli, że wszyscy jesteśmy milionerami. A ta szmata Merkel niech sobie uchodźców do swojego domu weźmie" I mruczy jeszcze coś pod nosem. Akurat tu się z nim zgadzam.
Zmęczeni docieramy do Bernau i szybko przemieszczamy się do auta. 
Koniec wycieczki. Pakujemy rowery © davidbaluch  
Po drodze w Bernau zajeżdżamy jeszcze do NETTO, gdzie zakupujemy kilka niemieckich piw, przyprawy i inne drobnostki po czym jedziemy do Szczecina do którego docieramy około 19.00. Uff, można odpocząć i napić się przywiezionego niemieckiego piwa.
Jeśli ktoś to jeszcze czyta i jest zainteresowany to  tutaj można obejrzeć mapkę naszej wycieczki.